List do Gazety Kopalnia – ad probationem

Niniejszy list do Gazety Kopalnia stanowi dowód. Po pierwsze, jest dowodem na to, że wciąż pozostaję Kopalni wiernym czytelnikiem, choćbym nie przekazał ostatnio w mediach społecznościowych żadnych wyrazów polubienia, ani jakichkolwiek zdjęć, którymi mógłbym zobrazować swoje czytelnictwo. Z iiracjonalnych powodów jest dla mnie ważne, aby udowodnić, że kibicuję autorom Kopalni niezłomnie, zaś z szacunku, postanowiłem tego dokonać w formacie odchodzącym w zbiorową niepamięć (niczym broadsheet), nawet jeśli to, hipokryci, niezwykle utrudniacie, skoro w końcowych napisach, na ostatniej stronie Gazety Kopalnia, zaniechaliście podania rzeczywistego adresu Redakcji do korespondencji, posługując się wyłącznie tablicą elektroniczną, czysto wirtualną. Po drugie, niniejszy list jest praktycznym potwierdzeniem Prawa Archimedesa, wskazującego, że na ciało zanurzone w płynie, działa pionowa siła wyporu. Gdy więc zanurzyłem Gazetę Kopalnia w głowie, mój płyn mózgowy rozlał się na kartkę i trzeba to teraz jakoś zebrać, a nie będę sprzątał sam, skoro to wasza wina. Po trzecie, taplając się konsekwentnie w tradycji hellenistycznej, jestem sokratejsko przekonany, że dyskusja może człowieka wzbogacić. Stąd, niniejszy list może być postrzegany również jako dowód zapłaty, czyli dymiący rewolwer.

Gazetę Kopalnia zacząłem czytać podczas krótkiego urlopu w basenie morza Śródziemnego, po jego wschodniej stronie, niedługo przedtem, zanim – jak na człowieka późnego kapitalizmu przystało – ruszyłem wraz z rodziną na eskapadę, aby zwiedzić starożytne ruiny znajdujące się w okolicy mojego pobytu. Nigdy wcześniej nie widziałem chyba tak sugestywnych szczątków dawnej cywilizacji, jak w miejscowości Side. Gdy wstąpiłem na szczyt antycznego rzymskiego amfiteatru zbudowanego w II wieku n.e., w miejscu starego teatru greckiego, doświadczyłem refleksji nieco innej niż zwykle w miejscach tego rodzaju i coś strzeliło mi we łbie po raz pierwszy tego dnia, lecz nie ostatni. Zazwyczaj, tak jak na pustym stadionie, próbujesz sobie wyobrazić jego potęgę i klimat w chwili meczu, albo mezzalę szukającego półprzestrzeni na zielonej polanie, tak w historycznym krajobrazie, starasz się uruchomić za szeroko zamkniętymi oczami, symulację jakiejś sytuacji sprzed wieków. Jeśli jesteś w dawnym amfiteatrze, próbujesz widzieć aktorów grających sztukę, oraz publiczność przeżywającą katharsis, bo tego prawdopodobnie wymaga dziedziczny europejski kapitał kulturowy, nabyty w klasycznym procesie edukacyjnym i popkulturowym.

Po lekturze tekstów o katarskim mundialu, miałem zupełnie inaczej. Szukając myślom oparcia, przebiłem zasłonę i zacząłem rozważać, ilu musiało tutaj umrzeć robotników, przerzucając przy budowie tony kamieni w nieznośnym upale, aby inni ludzie, mający się za pełnoprawnych obywateli świata, mogli podziwiać dzieła rozpisane przez Sofoklesa lub innych wielkich dramaturgów? Jeśli bowiem, przy budowie katarskich stadionów, życie straciło z wycieńczenia około siedmiu tysięcy pracowników (co dowiedzione), ku chwale utworów Messiego, to  również amfiteatr w Side, stanowi zapewne zarazem sarkofag, a nie tylko świątynię sztuki. Rzuciłem się pospieszenie – jak to człowiek późnego kapitalizmu – do jedynej encyklopedii, jaką w tym momencie dysponowałem, lecz oddającej powszechnego ducha współczesnej wiedzy w sprawach podstawowych, wpisując w wyszukiwarkę Google hasła w rodzaju: „Budowa amfiteatru w Side, niewolnicy, śmierć”, „Amphitheater, Side, Turkey, slaves, death”. Nie znalazłem ani odpowiedzi, ani żadnego sensownego tropu, którym mógłbym dalej podążyć. Jest w internecie sporo o tym, że Side jest wspaniałą lokacją do obejrzenia i duża liczb zdjęć wrzuconych przez turystów, że zostało podbite przez Aleksandra Wielkiego, że potem przeszło pod panowanie egipskie, by w I wieku n.e. znaleźć się pod władzą rzymską, natomiast brak informacji, której poszukiwałem pod bezpośrednim wpływem tematyki Gazety Kopalnia. Być może, nikogo to nie obchodzi. A może jest tak, że wzniesienie amfiteatru w Side, wcale nie było okupione żadnym cierpieniem, skoro archeologowie orzekli ostatnio na przykład, że wbrew powszechnemu przekonaniu, egipskie piramidy nie były budowane przez niewolników, lecz robotników wolnych, osadzonych w zupełnie przyzwoitej infrastrukturze? Jestem pesymistą, bo rzymski antyczny system wyzysku niewolników, stanowiących podstawę imperialnej gospodarki, był w rozpatrywanym okresie (I – II wiek n.e.) zasadniczo porównywalnie opresyjny do systemu, jakiemu UEFA – oczywiście z pełnym poszanowaniem (respect) – powierzyła organizację grudniowych Mistrzostw Świata. Nie podzielam kontratypu zaproponowanego przez Okońskiego, przerzucającego odpowiedzialność na przegniłe korporacje, ani kontratypu zaproponowanego przez Steca, polegającego na tym, że piłka jest malutka w wielkim świecie. Czuję się winny, lecz będę oglądał. Tak jak komiks o Spartakusie.

Następnie poszliśmy do pobliskiego muzeum. Moich synów przedstawiałem już w poprzednim liście. Starszy, który rozpocznie we wrześniu przygodę w liceum, trenuje lekkoatletykę, jest ciekawy świata i czyta więcej niż ja. Młodszy, który trenuje piłkę, uważa, że zwiedzanie czegokolwiek podczas wakacji jest stratą czasu i mocno broni się przed wiedzą lub nauką, za to często błaznuje. Spacerujemy zatem po terenie łaźni rzymskich, gdzie rozmieszczono muzealne eksponaty. Mijamy kamień milowy, potem kilka posągów bez rąk lub nóg, inskrypcje ostatniego pożegnania wyryte w kamieniu, wreszcie dochodzimy do odnalezionych w okolicy szczątków rzymskich mieszkańców Side. Analizuję tę sytuację ze starszym, zaś wtedy młodszy, który wcześniej plątał się pod nogami lub szukał zaczepki, żeby się nie nudzić, wyrasta znikąd i strzela znienacka w sposób, którego nigdy bym się po nim nie spodziewał, a mianowicie, słowami następującymi: „Tato, a czy futbol będzie zawsze?”. Jestem wtedy trafiony tego dnia, po raz drugi. Zupełnie zaskoczony, zaczynam bezładnie odpowiadać, że trudno powiedzieć, że nie wiadomo, ale tak naprawdę, to nie wiem. Jest to dwunastolatek, a konstrukcję ma raczej beztroską, karmioną ptasim mlekiem klasy średniawej. Niemniej dodaję okrutnie po pauzie: „…wszystko się kiedyś kończy”. Chwilowa powaga w młodszym nagle pryska i wszystko wraca do normy, natomiast postawione pytanie we mnie pozostaje. Cywilizacje mają to do siebie, że padają. Cywilizacja wielkiego futbolu początku XXI wieku, również padnie, zaś żaden satrapa nie zdoła jej utrzymać. To kwestia czasu, lecz są na to naukowe dowody.

Gdy za kilkaset lat, Charlton Heston będzie uciekał przed pościgiem w Planecie Małp, zamiast dotrzeć do przewróconej Statuy Wolości, napotka w Abu Zabi ruiny stadionu, aby rzec owo teatralne: „Czy naprawdę mogliśmy być aż tak głupi?”. Przestańcie wydawać Kopalnię w broadsheecie, lecz zacznijcie ryć artykuły w kamieniu. Będzie to wspaniałe świadectwo odchodzącej cywilizacji, które kiedyś być może, ktoś odnajdzie.

tornante414

Turniej w Licheniu Starym. Walka karnawału z postem

Krzyczę. Ktoś mógłby prawdopodobnie powiedzieć, że drę japę. Drużyna dwunastolatków, której kibicuję, przeprowadziła przed chwilą perfekcyjną akcję ofensywną. Na początku, bramkarz położył piłkę na syntetycznej murawie, wymuszając ruch przeciwnika, i podał wewnętrzną częścią stopy do lewego wahadłowego, który dynamicznie zbiegł w jego kierunku, na wysokość linii pola karnego, gubiąc na chwilę krycie. Wahadłowy, jednym, precyzyjnym dotknięciem przekazał piłkę do „szóstki”, czyli pomocnika grającego w środku, przed dwoma środkowymi obrońcami, i – niemal jednocześnie – zerwał się do przodu wzdłuż linii bocznej, aby otrzymać ją z powrotem, co zostało uczynione. Następnie, lewonożny chłopiec rzucił precyzyjną piłkę na wolne pole do wybiegającego z własnej połowy środkowego napastnika, ten zostawił swojego obrońcę za plecami. Wszystko to trwało kilka sekund i było zadziwiająco harmonijne. Zawodnik (choć nie jest to prawdziwy zawodnik, ale kandydat na piłkarza) opanował futbolówkę i wbiegł w szesnastkę (choć nie jest to prawdziwa szesnastka, bo dwunastolatkowie nie grają na pełnowymiarowym boisku), lecz tam, w końcowej fazie akcji, dzieciak, który go gonił, długim wślizgiem wybił piłkę, zaś dzieciak, który właśnie miał strzelać, wywinął orła. Wszystko dokładnie widziałem i nie mam, mój rozum nie ma wątpliwości, że obrońca działał w pełni legalnie, bo najpierw dotknął futbolówki, a dopiero następnie, siłą rozpędu przewrócił naszego zawodnika (choć powtórzę jeszcze raz, nie jest to prawdziwy zawodnik, ale kandydat na zawodnika). Niemniej krzyczę (zaś jest to wrzask prawdziwy), moje serce wykrzywia organizm, ktoś mógłby powiedzieć, że drę japę: – Halo! Faul! Karny! Panie Sędzio! Ej, kurde! Macham rękami jak aktor w teatrze, obracam wokół własnej osi i tańczę niczym uczestnik karnawałowego korowodu. Do pełni szkicu brakuje mi tylko pasztetu na głowie oraz rożna z kiełbasą, aby w dzikiej szarzy zaatakować ascetę.

***

Obraz niderlandzkiego malarza Pietera Breugla zatytułowany „Walka karnawału z postem” (niderl. De strijd tussen Vasten en Vastenavond) dzieli zamknięty w nim świat na dwie części. Po jego lewej stronie lub prawej, zależnie skąd patrzysz, znajduje się karczma, stanowiąca niejako bazę karnawału. Po jego prawej lub lewej stronie, zależnie skąd patrzysz, znajduje się budowla kościelna, będąca przyczółkiem ascetyzmu, z widocznym symbolem Trójcy Świętej. Poza przywódcą korowodu karnawału oraz ascetą, którzy na pierwszym planie krzyżują rożen i wiosło w wielkim, wiecznym pojedynku, rynek miasta wypełnia mrowie ludowych, niby codziennych scen, oraz mniej lub bardziej symbolicznych postaci. Na turnieju piłkarskim dla dzieci w Licheniu Starym, jest podobnie jak w niderlandzkim tekście kultury. Rozgrywki toczą się na obszernym terenie hotelu „Atut”, gdzie wybudowano trzy boiska pozwalające na jednoczesne prowadzenie zawodów przez sześć drużyn wychodzących dziewiątkami. Drużyn przyjechało trzydzieści, więc przyjmując, że przeciętny skład to piętnastu dzieciaków, młodzików młodszych kręci się tutaj zapewne nie mniej niż pięć setek. Prawdopodobnie drugie tyle stanowią rodzice, tworzący zazwyczaj mniejsze lub większe grupki kibicowskie. Po prawej lub lewej stronie hotelu (metaforycznie opatrzonego restauracją wewnątrz oraz stanowiskiem barbecue na zewnątrz), zależnie skąd patrzysz, w odległości nie dalszej niż krosowy przerzut na skrzydło dorosłego piłkarza, wyrasta i góruje nad okolicą nieprawdopodobnych rozmiarów Bazylika Najświętszej Maryi Panny Licheńskiej, budowla tak nierzeczywista jak Katedra w Mediolanie, tylko nieco inaczej. Jest niedziela palmowa, Pan Jezus wjeżdża do Jerozolimy wraz z apostołami, a Wielki Post wchodzi w decydującą fazę. W tym samym czasie, ważą się losy turniejowych rozgrywek.

***

Siły karnawału i postu na obrazie Breugla są niemal idealnie równoważne. Na dziecięcym turnieju piłkarskim w Licheniu Starym, karnawał wydaje się brać nad przeciwnikiem górę, pomimo, że post znajduje przecież tutaj niezwykłe oparcie w czasowej koincydencji i w zasadzie gra u siebie, skoro za płotem wyrasta owa nieprawdopodobna konstrukcja, wzniesiona przez bogobojnych Polaków. Tuż przy zewnętrznej karczmie zgromadzili się ludowi grajkowie. To zaprawieni w zabawie kibice „Błękitnych Wejherowo”, którzy przywieźli ze sobą z dalekiego nadmorza lutnię, a nawet bęben rodem z Żylety czy Młyna. Śpiewają znacznie głośniej niż ja darłem na wstępie ryja po nie-faulu w polu karnym: „Jesteśmy zawsze tam, gdzie Wejherowo gra, aheja ho, aheja ha!; „My chcemy gola, Błękitni, my chcemy gola!”, zaś po emocjonujących sytuacjach na boisku, potrafią je skwitować charakterystycznym bas-barytonem ze wczorajszą chrypą w głosie. Karczma wewnętrzna, czyli restauracja w hotelu „Atut”, również przeżywa oblężenie. Biesiadnicy przybyli z różnych stron świata, słychać język rosyjski, nawet jeśli z Kiszyniowa. Twarze podróżników z Mołdawii są ogorzałe, spowite papierosowym dymem, mam wrażenie, że mogliśmy się kiedyś spotkać przy okazji jednego z dawnych meczów na stadionie narodowym w Warszawie, rozgrywanych o nielegalne oprogramowanie komputerowe. Trzech ojców żłopie piwo, patrząc nerwowo na zegarki. Dopijają, a wtedy herszt woła: – ile czasu zostało do meczu chłopaków?! – Jedna minuta – odpowiada inny rozbójnik. – W takim razie zdążymy jeszcze walnąć po lufce! Karczmarzu, hej, wesoły karczmarzu, ile miałeś na sześćdziesiątkę, bo się spieszymy?! Na jednym z boisk, wobec remisu w regulaminowym czasie, prowadzony jest konkurs rzutów karnych. Ktoś przestrzelił, ktoś strzelił, ktoś obronił, jak to w grze w kości. Po placu biega bezpański, wychudzony pies bernardyn, do którego nikt nie wyciąga pomocnej dłoni.

***

Po drugiej stronie osi głównej malowidła, nieco wcześniej lub później, choć na tym samym dziecięcym piłkarskim turnieju, potrafię być ostentacyjnym świętoszkiem, którego Pan powołał na słup. Trzymam wówczas w ręku wiosło, na wiośle – dwa śledzie, jak malarz przykazał. Wcześniej mówię do królowej, że idę w róg boiska i będę obserwował wydarzenia z daleka od zgromadzonego tłumku znajomych lub nieznajomych, albowiem choć szanuję absolutnie wszystkich, podkreślam – wszystkich ludzi i nie ma dla mnie ważniejszej wartości, jak równość, to jednak kipiące emocjami lub pohukujące szaraczki, nie są godne nieskończoności, przybierającej kształt precla u moich stóp, w każdym razie, nie są jej przeznaczeni tak dalece jak ja, największy sługa piłkarskiej pedagogiki. Królowa odpowiada, żebym poszedł, jak najbardziej, to przynajmniej nie będzie przedstawienia, bo wystarczająco już przy wszystkich wsi narobiłem. Tymczasem przedstawienie dopiero się rozpoczyna, zaś gdy sędzia daje znak gwizdkiem, aby dzieciaki rozpoczęły mecz, przeistaczam się w ascetę. Poprawiam włosy dostojnym gestem, aby inni widzieli, przeczesuję wyuczonym ruchem siwiejąca brodę i zatapiam dłonie w kieszenie długiego płaszcza, przybierając pozę niejako trenerską, choć trzeba zastrzec, że jestem mądrzejszy od wszystkich trenerów. Zawsze znajdzie się kilku aspirujących naiwniaków, którzy pociągną mnie na wózeczku: – Pan zobaczy, grają z tyłu trójką chłopaków, podczas gdy u nas, wiadomo, dwóch środkowych obrońców i dwóch wahadłowych, wing-back po angielsku, nasz język futbolowy jest wyjątkowo ubogi, czytałem w bardzo dobrym artykule dziennikarza Michała Treli, polecam. Z kolei tamten chłopak, Pan patrzy jak szuka grania. Taki regista, jak Pirlo – rzeknę. – Tak, tak, ja czytałem o tej drużynie w Junior Weszło, świetne wyniki w szkoleniu młodzieży – słyszę w odpowiedzi. Chwalimy kunszt bramki dla przeciwnika i bijemy brawo na tak całkowitej kontroli, że z wyrazem twarzy rewolwerowca przegryzłem sobie język i puściłem bąka.

***

Proszę wybaczyć, że nie opowiem więcej, zatrzymam się niejako na zajawce, lecz jako błazen z pochodnią rozpaloną w biały dzień, pobieram wysokie wynagrodzenie za przewodniczenie wszelkim wycieczkom po ryneczku, ponadto – co najtrudniejsze – sam jestem częścią lub częściami opisanego obrazu, więc być może nie chcę odszukać dalszych personifikacji.

Constans

Wczoraj, czyli w sobotę, o godzinie siódmej trzydzieści, obudził mnie Pan January, zmęczony człowiek na początku drugiej połowy żywota, jeśli byłby to człowiek, o siwej, krótko przystrzyżonej brodzie. Spokojnie, parafrazuję scenę otwierającą najnowszy film Sorrentino pt. „To była ręka Boga”, ale tak naprawdę, to nie wiadomo.  Neapolitańska postać ujęła mnie za rękę i po cichu, na paluszkach  wyprowadziła z sypialni przez uchylone drzwi, wiedząc, że w takich sytuacjach, najważniejsze, aby nikogo nie obudzić, szczególnie małżonki, albowiem wówczas nie tylko porwanie spali na panewce, ale i istnienia naruszycieli zasłużonego odpoczynku, będą zagrożone. Gdy dotarliśmy do łazienki, Pan January spojrzał z lustrzanego odbicia i wetknął w moje rozszerzone źrenice szkła kontaktowe, choć prawe oko wyraźnie protestowało, opierając się czterokrotnie, łzawiąc i czerwieniejąc. Następnie wręczył plecak ze strojem do basketu, który zostawiłem dnia poprzedniego na szafce w przedpokoju i wykopał w piżamie na świeży, mokry śnieg, który wziął się w tej historii nie wiadomo skąd, przecież przed chwilą obchodziliśmy prima aprilis. Nie zdążyłem założyć klapek. Na przystanku autobusowym czekał już na nas Mały Mnich, zakapturzona postać w brązowym płaszczu. Pan January kazał mi pocałować Małego Mnicha w głowę, po czym rzekł: – zostaniesz wielkim koszykarzem, Stanisławie.

Nigdy nie miałem szans, aby zostać wielkim koszykarzem.  Moim największym osiągnięciem są występy w licealnej reprezentacji oraz kilka przyzwoitych sezonów w amatorskiej lidze, na – prawie – najwyższym jej szczeblu. W koszykówce brakuje mi wszystkiego, poza fantazją. Nie dorosłem nawet do metra osiemdziesięciu, więc w poważnych sprawach, mogę być brany pod uwagę wyłącznie jako rozgrywający. Nawet gdy byłem ogólnie bardzo sprawny, skakałem niewysoko. Jako niski zawodnik, powinienem dysponować znakomitym rzutem, lecz tutaj także, niestety pudło. Wielogodzinnie i regularnie atakowałem niegdyś outdoorowe kosze i tablice milionami rzutów, ale nie wybiłem się w celności ponad przeciętność. Mam stosunkowo krótkie łapska i nieduże dłonie, ręka składa się koślawo (być może po złamaniu za dzieciaka), i nie jest zdolna do seryjnego zdobywania trójek, co wielokrotnie zostało potwierdzone w postępowaniach dowodowych. Gdy grywałem na treningach, bywało w porządku, walczyłem z najlepszymi w grupie, potrafię dobrze podawać i bywam zawzięty, natomiast mój koszykarski organizm jest nieodporny na stres, w warunkach meczowych potrafi kompletnie zgłupieć i nie zdać egzaminu. Jest to zasada potwierdzona kilkoma wyjątkami, które wspominam czasami niczym legendarny Al Bundy swoje przewagi w potyczkach futbolu amerykańskiego.

Dlaczego więc obudził mnie ten zmęczony człowiek na początku drugiej połowy żywota, jeśli byłby to człowiek, o siwej, krótko przystrzyżonej brodzie, po tylu latach przerwy, i zapowiedział, że zostanę wielkim koszykarzem, skoro jest to kompletnie nieracjonalne? – zastanawiałem się na głos ku zaskoczeniu niewielu współpodróżnych w autobusie linii 188, zmierzając na poranną, sobotnią koszykówkę, w piżamie. Musi chodzić o mój aktualny rozmiar, zbudowany godzinami siłowni na biurowym krzesełku obrotowym – pomyślałem.  Nie było mnie na treningu co najmniej od pięciu lat, chociaż wcześniej, z tą samą ekipą grałem przez lat dwadzieścia z okładem, od samego początku liceum. Zapytałem tydzień wcześniej  Pawła wiadomością SMS, czy cały czas grają i mi odpisał, że grają. Ja mu na to, żeby przesłał numer konta, to się od razu rozliczę za najbliższy miesiąc, na razie za soboty (gra toczy się zawsze dwa razy w tygodniu), wtedy odpisał, żebym najpierw zaczął przychodzić, to wtedy poda numer konta. Paweł jest jak Ojciec (celowo pisany dużą literą), od zawsze zbiera pieniądze i reguluje należności z tytułu wynajmu szkolnych hal sportowych. Tydzień temu musiałem iść z psią córką do lekarza, więc na koszykówkę nie dotarłem, bo na tym polega dorosłe życie, że na koszykówkę nie zawsze można dotrzeć, ale wczoraj, nic nie stało już na przeszkodzie.

Dalszy ciąg przygody, jest równie filmowy. Plątałem się w piżamie na bosaka ze zmarzniętymi stopami pod wejściem do szkoły, gdy nadszedł Dariusz, kochany człowiek, jeden z tych zawodników, którzy nigdy nikogo nie sfaulowali (nawet jeśli sfaulowali ewidentnie) i którzy zawsze są sfaulowani (nawet jeśli z pewnością nie zostali sfaulowani) i nie rozpoznał mnie w pierwszej chwili. Zapytał jak jakiegoś nowicjusza, którzy czasami wpadają znienacka dostępując zaszczytu zaproszenia, gdy liczba stałych bywalców nie chce się zgodzić, czy przyszedłem na koszykówkę, bo jeśli tak, to wejście jest teraz bezpośrednio od strony hali gimnastycznej i trzeba przejść dookoła szkoły, a chwilę potem przetarł oczy i przytulił niedźwiedziem, jak ktoś z rodziny. W szatni spotkałem Bartka i jego młodszego brata – Kubę, których pamiętam jeszcze jak byli dzieciakami z podstawówki przyprowadzonymi przez ojca w połowie lat dziewięćdziesiątych,  Marcina – kolegę z równoległej klasy licealnej, oraz Jarka, dwumetrowego dryblasa w wieku emerytalnym, zawsze spokojnego, z dystansem, niezmiennie uzupełniającego elektrolity sokiem pomidorowym. Nikt się nie zmienił, nic się nie zmieniło. Konstans. Ziemska powłoka, jest tylko powłoką, zaś ludzie nie są tak po prostu ludźmi, tylko istotami ukrytymi pod rdzewiejącymi za sprawą Czasu pancerzami. Moja powłoka, wprawdzie mocno nie domaga, strasznie trzeszczy, ale być może zostanę jeszcze wielkim koszykarzem, jak zapowiedział January? Przecież są na to szanse, gdy jestem dzieckiem.

Przypomniałem sobie wtedy inny film, wielokrotnie powoływany w zacytowanym na wstępie obrazie Sorrentino. Zagrało mi w głowie „Pewnego razu w Ameryce” Morricone, a mianowicie scena, kiedy Noodles po latach spotyka dawnego przyjaciela – Moe. Niejednokrotnie mówi się lub pisze, że ludzie potrzebują sportu, aby gdzieś uciec. Ja tymczasem poczułem wczoraj, jakbym przestał uciekać i wrócił do domu.

Paczjemu skolka u was tarjełek?

Moja pamięć jest słaba i zawodna, zawalona tysiącem nieistotnych spraw. Piszę, żeby sobie przypomnieć, bo pamiętam coraz mniej, zaś dążeniem Nicości jest ostatecznie zatrzeć wszystkie ścieżki. W tym miejscu, w trzecim zdaniu, powinna już nastąpić zapewne jakaś refleksja, nadająca ramy dalszej wypowiedzi lub podkreślająca jej znaczenie. Ktoś poważany, jak na przykład Szczepan Twardoch, wskazałby, że poszukuje rodzinnych historii nie dla siebie, bo nie potrzebuje ich przecież do czegokolwiek, ale po to, aby rozważyć zagadnienie losu ludzkiego, gdyż nie ma dla człowieka pytania ważniejszego, niż pytanie „kim jestem?”, jak to ów pisarz uczynił, otwierając felieton pt. „Śmierć robotnika kolejowego Jana Pawlasa”, który zasadniczo polecam. Ja zacząłem w ostatnich dniach poszukiwać w głowie wspomnień o mojej babci mimowolnie, nie sprawiły tego żadne wielkie sprawy filozoficzne, ponadto czuję, że odszukanie ich, jest mi potrzebne. Przygniótł mnie imperatyw i komiksowa myśl, na którą mnie stać, brzmiąca: „Wiele z tego co było, zostało utracone, albowiem nie żyją już ci, którzy o tym pamiętają”.

***

Mam sześć, może siedem lat. Stoję pod kładką przenoszącą pojazdy kołowe nad Trasą Łazienkowską, rzeką niczym Dniepr. Pytam ojca, czy Rosjanie są dobrzy, bo mi się wydaje, że są dobrzy, skoro walczyli ramię w ramię z naszymi żołnierzami podczas II wojny światowej i wyzwolili Polskę? Jestem fanatykiem polskiego serialu telewizyjnego pt. „Czterej pancerni i pies”, a gdy mnie ktoś pyta, kim chciałbym zostać w przyszłości, bez wahania odpowiadam, że czołgistą. Uwielbiam śpiewać pieśń żołnierską o tym, że stąd niedaleko już do grających wierzb, malowanych zbóż. Niedawno, w kinie dla drugiej zmiany, przed szkołą, obejrzałem dramat wojenny pt. „Bataliony czekają na ogień”. Dziś, zanim usiadłem do pisania, sprawdziłem, że prawidłowy tytuł filmu brzmi: „Bataliony proszą o ogień”, rzecz jest na podstawie książki. Czas deformuje pamięć. Mniej lub bardziej, ale rozmywa rzeczywistość, potem przychodzi po nią Nicość. Ojciec wzdycha i długo szuka odpowiedzi na zadane pytanie, po czym stwierdza, że być może, że można tak powiedzieć, i zamyka dyskusję. Wiem, chociaż jestem dzieckiem i nie wiem jeszcze nic, że ojciec nie jest ze mną szczery.

***

Mam sześć, może siedem lat. Stoję pod kładką przenoszącą pojazdy kołowe nad Trasą Łazienkowską, rzeką jak Bug. Mam wrażenie, że stoję dokładnie w tym samym miejscu i czasie, w którym stoję z ojcem, ale niewątpliwie jest to później, w jakiejś konsekwencji, ponadto dochodzę do wniosku, że nigdy w tym miejscu nie mogłem stać z ojcem na przystanku autobusowym, więc z ojcem musiałem rozmawiać zupełnie gdzie indziej. Stoję tutaj z babcią, bo dziadkowie mieszkają przy ulicy Brazylijskiej, niedaleko. Być może trzymam w ręku moją ulubioną wówczas zabawkę, mianowicie plastikowy model czołgu T-34. Pytam babcię, która mi nigdy nie żałowała racuchów, czy Rosjanie są dobrzy? W pytaniu być może zawieram tezę, bo rozpaczliwie poszukuję potwierdzenia dla swojego świata przymkniętego bohaterskimi czynami radzieckich obrońców przed nazistowską nawałnicą. Babcia nigdy wcześniej się na mnie nie złościła, teraz pokazuje palcem na kładkę i zaczyna po cichu krzyczeć: – Tutaj stał radziecki czołg! Lufę miał wycelowaną w tamten budynek! Być może miała na myśli stan wojenny, być może miała to być jakaś metafora, nie wiem. Potem była jakaś awantura, babcia dzwoniła do rodziców, żeby opowiedzieć o zdarzeniu.

***

Dziadkowie mieszkali w wysokim budynku z windą, na piątym lub szóstym piętrze, na pewno przedostatnim. Gdy do nich przyjeżdżaliśmy z rodzicami, ja i brat ścigaliśmy się z windą, którą jechali dorośli. Najpierw – do góry. A po kilku godzinach – w dół, skacząc całymi rzędami schodów. Nie pamiętam numeru mieszkania. Gdybym więc dziś wyszedł ze szkoły, liceum po drugiej stronie ulicy Saskiej, i postanowił uderzyć do dziadków na zupę pomidorową, jak to się zdarzało – dziś żałuję, że tak rzadko – nie trafiłbym we właściwy przycisk domofonu i zdechł z głodu. Dwupokojowe mieszkanie z łazienką było urządzone bardzo skromnie. W dużym pokoju, poza kanapą, na której czasami nocowałem, stał jeszcze stół, oraz najprawdopodobniej przedwojenny – regalik. Nad wejściem musiał wisieć krzyż, bo dziadkowie wierzyli w Boga i byli bardzo religijni. W sypialni, poza łóżkami, było biurko z szufladą, najprawdopodobniej – przedwojenne. Na półce z książkami obok biurka, zawsze zwracało uwagę czarnobiałe, duże zdjęcie twarzy uśmiechniętego, krótko ściętego dziecka w szkolnym fartuchu, które oprawiono w drewnianą ramkę. Zdjęcie jest przedwojenne na pewno, albowiem jest to zdjęcie mojej babci.

***

Dziadek nigdy nie opowiadał o przeszłości. Babcia opowiadała, z czasem – coraz więcej. Najpierw prawdopodobnie opowiadała coraz więcej, bo ja byłem coraz starszy, a potem opowiadała coraz więcej, bo sama była starsza. Tak właśnie kręci się koło czasu, że pod koniec zaczynamy się rozklejać i sięgać początku.

***

Babcia opowiadała, że jej ojciec – mój pradziadek – był architektem, a gdy przychodzili do niego ze zleceniami Żydzi, to zwracali uwagę, że brat babci jest nieprzyzwoitym narodowcem, i tak nie można. Brat w czasie wojny był ponoć w Armii Krajowej, zaś gdzieś pod jej koniec, gdy Niemcy się wycofywali, udało się wykupić jego życie od Rosjan, za biżuterię. Babcia mówiła, że chłopcy leżeli na ziemi, przy drodze, niektórzy ranni, ale brata pozwolili zabrać za zapłatą. Nie wiem czy to prawda, ani czy to możliwe, spisuję tak jak dziś pamiętam lub tak jak pamiętała babcia. Nigdy nie poznałem jej brata. Babcia, która mi nigdy nie żałowała racuchów i pozwalała pożreć łyżeczką cały słoik dżemu z czarnej porzeczki, a najbardziej szczęśliwa była wtedy, kiedy jej wnukowie zjedli tyle, że nie mogli już się ruszać, opowiadała również o wycieczce szkolnej do przedwojennej Warszawy. Przeglądając w mojej głowie pozostałości jej opowieści chronologicznie, muszę zapisać, że mówiła o pogrzebie marszałka Józefa Piłsudskiego oraz kondukcie żałobnym, którzy szedł przez miasto, o tym, jak przygnębiające było to wydarzenie dla całej lokalnej społeczności. Śpiewała wtedy pieśni legionowe i patriotyczne.

***

Gdy nadeszła II wojna światowa, do miasta najpierw weszli Rosjanie. Na początku wojny, ludzie nie są jeszcze zwierzętami. Dziś, na Ukrainie, wojna nie zaczęła się od totalnego barbarzyństwa, lecz z każdym dniem, spirala nienawiści i okrucieństwa rozkręcała się mocniej i mocniej. We wrześniu 1939 r. nie było supermarketów do splądrowania, więc rosyjscy żołnierze wprosili się do pradziadków na kolację. Babcia opowiadała, że byli zgłodniałymi obdartusami. Takimi, których może być nawet trochę żal. Kiedy nakryto do stołu, zapytali: – Paczjemu u was skolka tarjełek? Czemu u was tyle talerzyków? Tę historię opowiadała wielokrotnie. Potem do miasta wjechali Niemcy. Na podwórzu, przy studni, zaparkował niemiecki czołg, a jego załoga, młodzi chłopcy, wołali do babci, żeby się nie bać, że można śmiało podejść i wziąć wodę, ale babcia bała się bardzo, więc nie podeszła. W zimie 1941 r., Niemcy zarekwirowali wszystkie kurtki, płaszcze i ciepłe ubrania. Potem nie potrafię nic sobie przypomnieć, konfabulowałbym. Ostatnim obrazem, który tutaj zapiszę, jest życzliwy rosyjski oficer, który miał stacjonować u pradziadków i ostrzegł ich, aby uciekać, albowiem za chwilę zaczną się wywózki na Syberię. – Uchadi Alinka. Uchadi. Uciekajcie Alinka. Uciekajcie.  Być może, niektórzy ludzie, pozostają ludźmi nawet w nieludzkich czasach, nawet, jeśli trudno jest w to uwierzyć.

***

Babcia urodziła się w Wilnie. Była dzieckiem, gdy wybuchła II wojna światowa. Nie spaliła żadnego niemieckiego ani rosyjskiego tanku.

Django&ja

Obejrzałem dziś film pt. „Django&Django” o włoskim reżyserze Sergio Corbuccim, który znany jest głownie jako autor spaghetti westernów. Dokument dostępny w jednym z wiodących serwisów streamingowych, jest skondensowaną opowieścią o twórczości Sergio Corubucciego, interpretowaną w ramach materiału, przede wszystkim przez Quentina Tarantino.

Wykład lub może lepiej powiedzieć: wykładnia spaghetti, prowadzona przez Tarantino, to pierwszy powód, dla którego warto poświecić chwilę (niestety niedługą, krótszą niż półtorej godziny), aby obejrzeć „Django&Django”. Nie jest to bynajmniej wykładnia czysto literalna, ale pełna należnej jej głębi, funkcjonalna i celowościowa, dowodząca w szczególności (choć nie wyłącznie), że nieomal wszystkie dzieła Corbucciego są manifestem rewolucyjnym i anytyfaszystowskim. Nadmienię, że większość oglądaczy Quentina, nie zdaje sobie sprawy, że do tego, aby w pełni zrozumieć Tarantino i wyłowić konteksty jego opowiadań, trzeba najpierw poznać w całości twórczość Leone, Corbucciego, i Morricone. Ponadto, jak ten Quentin potrafi opowiadać! Kawał skurczybyka! Nie wyłączajcie przypadkiem końcowych napisów, dowiecie się wówczas, jak Amerykaniec zrozumiał klasycznego „Django” (1966) z Franco Nero, zaś jest tam smaczek porównywalny ze słynną „Różyczką” Orsona Wellesa, wiodący ni miej nie więcej, ale wprost do Jamie Foxxa.

Tarantino, Tarantinem, ale jest powód drugi, ważniejszy, aby obejrzeć referowany dokument, a mianowicie kompilacja najciekawszych archetypów, przypomnienie najważniejszych włoskich produkcji, wszystko to okraszone delikatnym muśnięciem kilku kluczowych scen z filmów Corubucciego, jak morderstwo „Il Silenzio”, którego miał zagrać Franco Nero, lecz zagrał Jean-Louis Trintignant, przez Klausa Kinskiego; lub finałowa scena „Il Mercenario” z Tony Muscante.

Teraz czas na anegdotę, bo każdy ma w życiu jakieś sceny, które zdają się być filmowe. Ja mam jedną, o której chciałbym, aby opowiedział Corbucci. Oto ona:

Na etapie drugiej połowy podstawówki i wczesnego liceum, co roku jeździłem w wakacje na obozy sportowe, punkt obowiązkowy. Zawsze z tego samego klubu badmintonowego, z tą samą ekipą, według powtarzalnego scenariusza, który polegał na tym, że pozawarszawską destynację mogło stanowić jedynie małe miasteczko, posiadające szkołę z dużą salą gimnastyczną (albowiem bazę noclegową zakładaliśmy w pomieszczeniach klasowych), niewielka ostoja skromnej cywilizacji w krajobrazie przytłoczonym przez puszczę, po której można było biegać. Delfin, nasz przewodnik, zawsze potrafił znaleźć takie miejsce, kawał trapera.

Przyjeżdżamy do pozornie spokojnego miasteczka autokarem, ja mam pewnie z piętnaście lat, trudno mi to dokładnie umiejscowić w czasie, przywdziewam czapeczkę klubu NBA: „Phoenix Suns”, fioletową z pomarańczowym daszkiem. Szkoła jest usytuowana na wzgórzu, trzeba będzie podejść w górę z podróżną torbą. Świeci słońce, cisza, słychać świerszcze, żywego ducha dookoła, pusta uliczka, jak to na Dzikim Zachodzie. Stoimy w grupce i mamy się wreszcie zebrać do marszu pod górę, gdy znikąd pojawia się wóz konny, bryczka, z jednym kowobojem na poładzie.

Powóz przejeżdża powolnie obok nas, a gdy widzimy już tylko plecy woźnicy, ja, Stanisław, próbuję – jak to ten miastowy gówniarz, którym z pewnością byłem – popisać się przed kolegami, i wołam: – Wow! Jaka bryka! Moje dictum nie pozostaje wszakże bez reakcji, albowiem po chwili, za kilka sekund więcej, w odpowiedzi nadciąga przeciągłe: – Prrrrrrrrrrrrr!

Jeździec, o którym później mówiono z szacunkiem „Furman”, odwraca się, i trzymając dostojnie bat, podnosi w moim kierunku wzrok, następnie tonem zawierającym w sobie chrobot łamanych kości, donośnie wystrzeliwuje: – Który to?! Ściągam wspomnianą czapeczkę „Phoenix Suns”, fioletową z pomarańczowym daszkiem, kłaniam się grzecznie i odrzekam, tak potulnie, jak tylko potrafię:

– To ja przepraszam!

Replikę zapamiętałem na całe życie:

– Jak przepraszam, to wio!

Życie jest spaghetti westernem, pisane italikiem.

Jak zostałem Hortexem

Miałem chyba szczęście jako dziecko, bo mój blok był ustawiony dziobem do budowy metra w Alejach Niepodległości, a ściślej, do budowy stacji „Wierzbno”, prawą burtą do terenu działek, zaś burtą lewą, którą schodziło się na ląd, do tysiącletniego dębu obfitującego nieznośnymi mirabelkami, które przez nikogo nie zbierane ani nie sprzątane, lubiły oblepić chodnik,  fermentować od czasu do czasu. Byli odważni, którzy zrywali z drzewa pojedyncze owoce i je jedli. Ja, chociaż jeść bardzo lubiłem i bywało, że na przykład potrafiłem wytropić i zjeść ukrytą przez rodziców szynkę, zanim trafiła na świąteczny stół, to na przetwórstwo mirabelek nigdy się nie porwałem. Może to źle, może dobrze, trudno powiedzieć. Pod drzewem mirabelkowym kilkukrotnie lądowały polskie bombowce „Łoś”, rzucone z któregoś balkonu, wcześniej koniecznie oblane klejem do sklejania modeli i podpalone, zestrzelone w powietrzu przez myśliwce, ale nigdy nie widziałem, ani z którego konkretnie lotniska startowały, ani kto był ich pilotem. W razie czego odmówię składania zeznań, tak jak mój starszy brat, powołując się na zasadę domniemania niewinności. Zaraz za mirabelą, rozciągało się podwórko i moje pierwsze boisko piłkarskie, które próbuję dziś odtworzyć sobie w głowie, bo materialnie już nie istnieje, zostało zajęte pod budowę wiele lat temu, zabrane przez morze, jeszcze za pierwszej fali kredytów frankowych.

Nie mam pojęcia, w którym roku powstał teren, o którym opowiadam, ale przyjmuję, że jego początki mogły sięgać nawet zamierzchłych czasów jordanowskich. Za mojego wczesnego dzieciństwa, przypadającego na drugą połowę lat osiemdziesiątych, najlepsze swoje czasy miał za sobą, przypominając już wówczas instalację starożytnej cywilizacji, niby miasto Majów zarośnięte przez dżunglę, spod której wydzierają budowle świadczące o tym, że przed wiekami mogło się tutaj toczyć bujne życie kulturalne i sportowe: zardzewiały trzepak, skręcone z rur hydraulicznych bramki piłkarskie dumnie wyrastające z ziemi w centralnej części placu, spróchniałe ławeczki w nawach świątyni, wieńcząca aglomerację piramida, czyli – górka, z której w zimie strącaliśmy w przepaść ofiary. W dół, po lodzie i śniegu, zaś trzeba wam wiedzieć, że wtedy nikt jeszcze nie zapowiadał, że śniegu już nigdy nie będzie.

Podwórko lub boisko (w codziennej mowie stosowaliśmy te nazwy zamiennie), zostało wzniesione na żużlowym podłożu w planie prostokąta. W przeważającej mierze, żużel był obrośnięty bujną trawą lub przysypany piachem, ale gdy zaczynałeś kopać w dowolnym miejscu, zawsze dokopywałeś się do czarnych kamieni. Nurtuje mnie do dziś, skąd na Mokotowie wzięło się tyle żużlu. Być może, boisko powstało w jakiejś fabryce lub kopalni na Śląsku, a następnie przewieziono je w całości do Warszawy? Efekt był taki, że po kilku godzinach zapalczywej gry w piłkę, wyglądałeś jakbyś wrócił z kopalni właśnie. Teren był ogrodzony metalową siatką, rozciągniętą pomiędzy kamiennymi słupami. W moich czasach, brakowało już całych przęseł owego ogrodzenia, brakowało ich w szczególności za ławką, na której popołudniami przesiadywali pijacy. Jeśli miałbym przywołać jakieś ostrzeżenie z dzieciństwa powtarzane przez rodziców, to byłoby chyba to: „uważaj na pijaków”. Nigdy nic złego nas od nich nie spotkało, od pijaków. Często chcieli przyłączyć się do gry lub kopnąć piłkę: „ej, mogę raz strzelić?”. Śmialiśmy się, gdy się przewracali. Dzieci są strasznymi okrutnikami.

Wracało się ze szkoły, i leciało na boisko. Tam już zazwyczaj ktoś już grał, w okolicy mieszkało kilkunastu chłopaków w podobnym wieku. Tak się to toczyło. Jak nie było ekipy do gry w piłkę, można było wywijać fikołki na trzepaku, lub iść wspinać się na garaże. Największe wydarzenia piłkarskie stanowiły mecze podwórka na podwórko, rozgrywane raz na jakiś czas. Przy mojej ulicy stało sześć bloków. Pierwsze trzy, przynależały do mojego podwórka, dwa dalsze bloki miały przypisane już inne, mniejsze podwórko, choć dysponujące infrastrukturą do gry w kwadraty, betonowymi równymi płytami, rozłożonymi równomiernie. Żyliśmy w przyjaźni i nie było problemu, gdy ktoś z drugiego podwórka, przyszedł na nasze podwórko, ani jak ktoś z naszego podwórka, poszedł na drugie podwórko, ale jednak my byliśmy stąd, a oni byli stamtąd, zaś jak przychodziło do meczu , każde z plemion wystawiało reprezentację. Moim ówczesnym marzeniem było grać w reprezentacji podwórka, ale częściej brali brata, bo był lepszy. Najlepsze w gałę, były największe łobuzy. Chłopak, który grał w klubie i miał bajeczną technikę, palił papierosy. Rodzice nie chcieli, żeby brat szedł do klubu, choć brat się pytał. Mówili, że w klubach piłkarskich jest nieodpowiednie towarzystwo, będzie miał skopane piszczele, ponadto podstawą jest nauka, nauka jest na pierwszym miejscu, klucz do największej potęgi. Takie tam brednie.

Dookoła ławki pijaków, można było zebrać tonę kapsli, a kiedy człowiek ma dziesięć lat i naogląda się w telewizji wielkich żołnierskich czynów załogi czołgu, wydaje mu się, że naprawa świata, to nic trudnego. Moim największym marzeniem było, aby pole do gry w piłkę było oznaczone liniami, a w bramkach łopotały siatki, łapiąc futbolówkę po atomowych strzałach ferajny. Któregoś dnia, zebrałem te kapsle od pijaków i żmudnie powbijałem regularnie w ziemię kapsel przy kapslu, jako linie boiska piłkarskiego (kapsli starczyłoby na kilka boisk pełnowymiarowych). Odtąd mieliśmy oznaczone pola karne, oraz auty, choć po prawdzie, to z przyzwyczajenia i tak graliśmy od górki do krawężnika, jak wcześniej. Innym razem, w rewolucyjnym zwidzie, wpadłem na pomysł, aby przeszczepić trawę rosnącą poza polem do gry w piłkę, w żużel łączący środek terenu pomiędzy bramkami, abym mógł się bezpiecznie rzucać jako bramkarz, albo – jako obrońca – czynić wślizgi. Pożyczyliśmy od któregoś gospodarza domu łopaty, i rozpoczęliśmy orkę. Było bardzo gorąco, więc po kilku godzinach skoczyłem do domu po picie dla chłopaków. Oprócz garnka pełnego przegotowanej wody, przyniosłem sok jabłkowy w kartonie. Wtedy, któryś z łapserdaków, nazwał mnie „Hortexem”. Trawa w żużlu jakoś się nie przyjęła, natomiast przezwisko przykleiło. Siatki w bramkach nigdy się nie ziściły.

W okresie transformacji, część chłopaków z podwórka poszła w miasto kraść radia z samochodów i już nigdy nie wróciła. Gdy przed Mistrzostwami Europy w Szwecji, przeprowadzaliśmy się na Ochotę, podwórko stało już puste.

Przepraszam, Panie Sędzio Attwell

Przypominam, że futbol nie jest sprawą najistotniejszą, zaś układając priorytety, należy go umieścić w drugiej połowie tabeli, na granicy spadku do Championship lub Serie B, tak, aby mógł wystąpić w barażach, potykać się na przykład o utrzymanie z jakimś pstrokatym, bajkowym serialem, zalewającym późnym wieczorem mózg błogą gumą do żucia, skutecznie odcinającym szare komórki, dając im chwilę wytchnienia, nawet jeśli skutkiem takiej separacji oprogramowania jest coraz wolniejsza praca głównego procesora. Jak powiedział lub napisał klasyk, a ja lubię to powtarzać, futbol jest rzeczą najważniejszą pośród kwestii nie mających w istocie znaczenia. Z drugiej strony, lub strony trzeciej, albowiem im jestem starszy, tym liczba stron tej samej rzeczy, dramatycznie we mnie wzrasta, być może geometrycznie, skoro piłka nożna walczy w moich trzewiach, aby pozostać w pierwszej lidze, to wydaje się zrozumiałe, że od czasu do czasu potrafi boleśnie ukłuć w tył głowy i przypomnieć o sobie, odgryźć znienacka połowę twarzy, jak na ten przykład ów zabawny diplodok, wyciętemu z książeczki wiedźminowi, w finale – nomen omen – sezonu serialu. Tak stało się wczoraj i sprawił to Arsenal, zaś ja odczuwam imperatyw, aby szybko wykopać go z jaźni do poniedziałku, aby wrócił bezpiecznie na zielone polany, zanim poniedziałek go zaszlachtuje i okrutnie zmieli maszynką do mięsa, jak to tylko on, ta bestia, potrafi. Stara, dziecięca przyjaźń do czegoś zobowiązuje. Uciekaj Arsenalu!

Moje mecze barażowe z futbolem, które wciąż toczę w sobie od czasu do czasu,  zaczynają się zazwyczaj od tego, że w wolnej chwili, zakładając, że być może będę miał jakąś wolną chwilę w bliższej lub dalszej przyszłości, sprawdzam, z kim Arsenal będzie grał w następnych kolejkach. Jest to pewnego rodzaju pułapka, zastawiona przez futbol, wszczepiona mi lub zaszczepiona (sic!) w głębokim dzieciństwie. Nie zawsze to działa tak, jak piłka nożna chciałby. Mój system odpornościowy potrafi sobie coraz lepiej radzić z tego rodzaju zagrożeniami. Nie jest jednak bezbłędny. Kiedy w Święta Bożego Narodzenia ujrzałem poprzez szkiełko, że Arsenal skrzyżuje kolana z Manchesterem City, wiedziałem, że wkrótce się rozchoruję, zaś pierwszego dnia roku dwa tysiące dwudziestego drugiego, ogarnie mnie gorączka, że będę próbował znaleźć sobie miejsce w kurczącym się przed pierwszym gwizdkiem wszechświecie, zmywając naczynia po bankiecie sylwestrowym opartym o pieczoną kaczkę i ptasie mleczko smaku waniliowego, że nerwowo będę walczył o telewizor ze starszym synem („pamiętaj, że za godzinę zaczyna się mecz, wtedy ja oglądam i ci nie ustąpię, ja też mam prawo coś czasem obejrzeć!”; „pamiętaj, że za czterdzieści pięć minut jest mecz, wtedy ja będę oglądał, mam nadzieję, że mogę czasem sobie obejrzeć mecz, dawno nie oglądałem!” „za piętnaście minut jest mecz, oddaj już telewizor!”)  i że coraz mniej cierpliwie, będę znosił uwagi o przewagach Manchesteru United, któremu kibicuje młodszy synek, wyjątkowy złośliwiec („tato, jak Arsenal przegra, to United wskoczą zaraz na czwarte miejsce, wiesz o tym?”; „A pamiętasz, że ostatnio było 5:0, hehe”).

Zabawne, że miałem z siebie wykopać wczorajszy mecz, piszę już jakiś czas, a nie doszedłem nawet do wyjściowych składów. Prawdopodobnie, to cholerstwo jest silniejsze niż początkowo założyłem, siedzi gdzieś głębiej, a gdy próbuję je wydobyć i wyrzucić, dokopuję się do innych warstw świadomości, nieomalże jak Fantastyczny Pan Lis ze znakomitego Fantastycznego Pana Lisa, który uciekał z rodziną i przyjaciółmi do wnętrza ziemi przed swoimi wrogami. Nie będę więc może już pisał o wyjściowych składach, ani taktycznych założeniach obu drużyn, bo się na tym po prostu nie znam. Nie jestem w tym zakresie specjalistą, ani nigdy nie będę. Aby się pozbyć danej sprawy, będę musiał kopnąć tę historię z inną rotacją, a jeśli nie sięgnę, to choćby z czuba. Ale zanim ostatecznie kopnę, zastrzegam jednak, że wydaje mi się, iż Arteta miał pomysł prosty jak konstrukcja cepa i tak samo jak cep, anachroniczny, a mianowicie, aby przejąć piłkę w środku pola, następnie  skontrować skrzydłami, czyli prawdopodobnie najbardziej utalentowanym Saką, oraz dobrze dysponowanym ostatnio Martinellim. Z kolei City zakładało, że będzie po prostu grać swoją grę, utkaną z maestrii w utrzymywaniu się przy piłce, gry na jeden kontakt, mniej i bardziej zaskakujących (choć zawsze matematycznie skalkulowanych do dziewiątej cyfry po przecinku) podań, i na koniec, błysku geniuszu, któregoś z indywidualnych mistrzów. Trochę się zdziwiłem, że City nie rzuca piłek do Sterlinga, który izolowany mógłby zapewne nawinąć naszego drągowatego Japończyka po prawej stronie pola karnego siedem razy wte i wewte przy każdej tego rodzaju okazji, ale jak wcześniej wskazałem – nie znam się na tym. Podejrzewam natomiast, że ten mecz został wymyślony przez Mefistofelesa.

Tak dobrze grającego Arsenalu jak w pierwszej połowie wczorajszego meczu, nie widziałem od lat. Przystąpili do meczu z zębem i zawziętością, naprawdę godnymi sprawy lepszej lub ważniejszej od futbolu. Skoncentrowani, wreszcie nie robiący głupich błędów, zwłaszcza na środku obrony, przed własnym polem karnym. Chłopaki nie rozchodzili się po rogach, jak po jednym z meczów z Obywatelami napisał kiedyś Michał Zachodny. Wyglądali jak prawdziwy klub piłkarski, co spostrzegł z kolei Piotr Żelazny, a ja nie będę z tym polemizował, bo to specjalista, tym bardziej, że się z nim tutaj zgadzam. Guardiola potem miał powiedzieć podobno, że Arsenal w tym meczu był lepszy, ale jemu akurat nie wierzę, bo to ściemniacz, który nawet siebie potrafi nabrać w takim finale czy półfinale Ligi Mistrzów. Co nie zmienia faktu, że  Kanonierzy byli znakomici, szczególnie gdy patrzyłem sercem i wątrobą, a nawet płucosercem. Co nie zmienia faktu, że moja wiara rosła z minuty na minutę, wzrastała po każdej szarży lewoskrzydłowego, każdym hardym przejęciu piłki w środku pola przez Parteya i każdym celnym – po odbiorze piłki – zagraniu pomocnika. Co nie zmienia faktu, że zacząłem krzyczeć tak, że (jak zakładam) usłyszał mnie kibic Chelsea dwa piętra w bloku wzwyż, i był to krzyk przepełniony dumą. Gdy Saka strzelił bramkę na 1:0 po podaniu Tirney’a z lewej strony boiska, miałem wrażenie, że dotarłem do granic piłkarskiego poznania, że za tym horyzontem już nic nie ma. Gdy skończyła się pierwsza połowa meczu, krzyknąłem jak Faust: „Chwilo trwaj, chwilo, jesteś taka piękna! Weź mnie teraz Mefistofelesie, dopóki nie zacznie się druga połowa”. Lecz Diabeł nie posłuchał, a kiedy zaczęła się połowa druga, wciąż siedziałem na kanapie przed telewizorem, na tym łez padole, gdzie nigdy nie dojdziemy, czym jest prawda, nawet zaopatrzeni w system weryfikacji i dowolną liczbę powtórek, którymi dysponuje skład orzekający.

Kiedy w polu karnym padł Bernardo Silva, a sędzia Stuart Attwell po dokonaniu oględzin powtórki zmienił swoją pierwotną decyzję, złorzeczyłem. Wrzeszczałem o oszustwie, wyłem i zwijałem się, tańczyłem jakby mną owładnął zły duch w Noc Walpurgii. Tymczasem sędzia stanął w tym przypadku przed bardzo trudną decyzją. Jak w większości tego rodzaju spraw, można znaleźć argumenty „za” podyktowaniem karnego, jak i argumenty „przeciw” odgwizdaniu jedenastki. Trzeba odgwizdać albo nie odgwizdać, tertio non datur. Konflikt tragiczny, bo człowiek ostatecznie nie przekroczy granic swoich zmysłów, tym bardziej, jeśli jest sprawiedliwy. Ja karnego bym nie podyktował, ale jestem kibicem Arsenalu, a gdy już tańczy we mnie piłka – romantykiem, i z pewnością nie kieruje mną wówczas prawda, ani racjonalne spojrzenie. To co chciałbym zrobić, Panie Sędzio Stuart Attwell, to przeprosić, za swoje karygodne zachowanie, w szczególności za nazwanie Pańskiego werdyktu „oszustwem”, „kradzieżą”, „świństwem” lub nawet „chujstwem”, a Pana „jebanym kurwa kutasem”, com uczynił ogarnięty diabelskim szałem, zesłanym przez wspomnianego Mefistofelesa. Miał Pan prawo zadecydować, tak jak Pan zadecydował, wyraźnie to dziś podkreślam. Uznaję zapadły wyrok za sprawiedliwy i oparty na części prawdy, którą nawet uznaję za część tej części, która dobro czyni. Marinelli powinien kilka sekund później strzelić na 2:1, a wtedy Arsenal znów przejąłby należną mu inicjatywę, ale spudłował haniebnie z siedmiu metrów do pustej bramki. Obiecuję zarazem , że długo nie zajrzę do szkiełka, aby sprawdzić z kim będzie grał Arsenal. Ale tak naprawdę, to nie wiadomo.