Zastrzegam, że spaghetti filozof zazwyczaj postrzega świat na podstawie swoich doświadczeń, które nie muszą być zgodne z doświadczeniami innych ludzi, i zasadniczo ma problemy z szerokim filmowym ujęciem, zdając sobie sprawę, że za mało w życiu widział jak również niewiele przeczytał. Spaghetti filozof jest trzciną niewiele myślącą i nie odpowiada za to, że inni myślą lepiej lub więcej. Każdy, kto czyta dwutygodnik, robi to na własne ryzyko. Uff!, uff!
Minęło pięćdziesiąt jeden lat od premiery „Ojca chrzestnego” (1972) i czterdzieści dziewięć lat od premiery „Ojca chrzestnego II” (1974). Patrząc z półwiecznej, rocznicowej perspektywy, można by postawić tezę, że znaleźliśmy się aktualnie w czasoprzestrzennej luce pomiędzy pierwszą i drugą częścią dyptyku, na czarnej planszy z napisem „intermission”. Pomiędzy wielkim zwycięstwem Michaela Corleone nad zaczajonymi nań przeciwnikami z konkurencyjnych nowojorskich rodzin w finale części pierwszej i upadkiem Michaela, misternie przeplecionym z retrospekcjami ukazującymi świat jego ojca – Vito Corleone, w części drugiej. Pomimo przemontowania przez Coppolę i stworzenia wersji reżyserskiej „Ojca chrzestnego III” (1990), który to materiał wybił się na światło dzienne w grudniu 2020 r. pod tytułem „The Godfather, Coda: The Death of Michael Corleone”, ten ostatni film należy traktować odrębnie, jako utwór być może na wysokim poziomie, ale zmyślony i nieprzystający do poprzednich. Podczas twórczego procesu nad częścią trzecią, Al Pacino nie krył podobno przekonania, że nie wierzy w przemianę głównego bohatera, a ja osobiście nie ufam nawet wizualnej warstwie Michaela Corleone z „Ojca chrzestnego III”, że facet o wyglądzie jak przyczajony drapieżnik z lat siedemdziesiątych, z przerażającą tajemnicą ukrytą za spojrzeniem, po kilkunastu latach przywdziewa powłokę amerykańskiego wujka. Jakby postać rozminęła się z aktorem, ze względu na inne życie, jakie im przeznaczono od chwili ostatniego spotkania i jakby nie tylko nie potrafili, ale po prostu nie mogli już więcej ze sobą się połączyć.
Trudno o bardziej właściwą czasoprzestrzeń, aby oddać się refleksjom dotyczącym działa Puzo i Coppoli, niż mroczna plansza pomiędzy pierwszą i drugą częścią dyptyku, w jego pięćdziesięciolecie, ale pięćdziesięciolecie wciąż nie całkiem zamknięte, w granicy pomiędzy tym co jest, i tym co będzie, tym co nie musi się stać, ale raczej się stanie, bo jest przeznaczone.
Arcydzieło włoskich mistrzów można rozpatrywać i interpretować na kilku płaszczyznach, w wielu rozmaitych kierunkach, w odniesieniu do innych tekstów lub zupełnie niezależnie, w oderwaniu od jakiegokolwiek nawiązania literackiego czy kulturowego, co zapewne przekłada się na absolutną powszechność przekonania, że jest to film wszechczasów albo co najmniej jeden z filmów wszechczasów, plasujący się w ścisłej czołówce ludzkiej twórczości wyrytej na srebrnym ekranie. Jedni dostrzegają w „Ojcu chrzestnym” nawiązania do tragedii greckiej lub łączą z „Księciem” Machiavellego, koncentrując się na problematyce sprawowania władzy i dylematach targających przywódcą, inni na pierwszy plan wysuwają erozję tradycyjnych wartości w dynamicznym świecie, pędzącym w Stanach Zjednoczonych jak nigdzie być może indziej, na złamanie karku, pojazdem w konstrukcji kapitalizmu i imperializmu, bo nie jest to przecież przypadek, że w części drugiej, bohaterowie sagi trafiają na Kubę, którą ogarnia rewolucyjna zawierucha. Coppola łączył swoje dzieło z Szekspirem. Wskazywał, że być może jest ono wariacją na temat „Króla Leara”, bo trochę tak jak Król Lear ma trzy córki, tak Don Vito ma trzech synów, spadkobierców władzy, z których każdy odziedziczył właściwe mu cechy: Sony – siłę; Frederico – wrażliwość; Michael – cierpliwość i przebiegłość, ale żaden z synów nie jest idealnym przedłużeniem ojca w kierunku nieskończoności. Stanowisko Coppoli przystaje jedynie do pierwszej części i nie jest doskonałym porównaniem. Tak jak Don Vito nie mógł przewidzieć i nie potrafił skontrolować losu swoich synów, tak Coppola nie posiadł przecież pełnej władzy nad swoim dzieckiem, a jedynie dał mu istnienie i pchnął ku kontynuacji
Ja również nie mam władzy nad swoimi dziećmi, powinienem jedynie próbować otwierać przed nimi fragmenty czarnej planszy, która spowija poznanie tego co dobre i złe, głupie lub mądre. Jako, że „Ojca chrzestnego” oglądam zasadniczo co roku w okresie świąteczno-noworocznym, w celach katarktycznych, to w ostatnich latach obejrzałem filmy kolejno razem z synami, najpierw ze starszym, potem z młodszym. Młodszy jest w szóstej klasie, a ja po raz pierwszy chłonąłem tę historię mniej więcej będąc w jego wieku. Muszę przyznać, że jako spaghetti filozof, bywam ojcem trudnym do wytrzymania, bo staram się dyskutować z dziećmi problematykę rozgrywającą się na ekranie w czasie projekcji. Starszy się śmiał, że rok temu zadałem mu dokładnie takie same pytania, co w tym roku zadaję młodszemu, żebym już zaprzestał dydaktyki i nie przeszkadzał, bo to żałosne. Pierwsze pytanie jakie im zadałem, dotyczyło sceny w pierwszej części, gdy po udanej akcji odstraszenia zamachowców przed szpitalem, piekarz, który pomógł Michaelowi nie może skontrolować drżenia rąk, aby uruchomić zapalniczkę, zaś Michael bez problemu pomaga przypalić mu papierosa, po czym patrzy z lekkim zdziwieniem – jak się wydaje – na swoje dłonie, które są całkowicie opanowane. Co ta scena mówi o postaci granej przez Al Pacino? Drugie pytanie, jakie zadałem, dotyczyło różnic pomiędzy młodym Don Vito granym przez De Niro, a Michaelem Corleone. Jest jednak i pytanie trzecie, które zadałem, choć sam wciąż poszukuje na nie odpowiedzi, a które stawia „Ojca chrzestnego II” ponad częścią pierwszą, spotęgowane motywem muzycznym „Immigrant” kompozytora Nino Roty i geniuszem Johna Cazale w roli Frederico.
Ojcowie „Ojca chrzestnego” podczas pracy nas scenariuszem toczyli spór, zarówno w zakresie dotyczącym zdrady Michaela przez Frederico, jak i w zakresie zabójstwa Frederico przez Michaela. Puzo początkowo nie chciał, aby Fredo został zabity, podczas gdy Coppola forsował koncepcję polegającą na tym, że najmłodszy z synów Don Vito pomimo zwycięstwa na wszystkich frontach związanych z rządami światem przestępczym, musi ponieść porażkę. Ostatecznie stanęło na kompromisie, włoscy twórcy zgodzili się co do tego, że wpierw brat zdradzi brata, ale bez intencji zabójstwa głowy rodziny, ponadto w końcu zgodzili się co do tego, że brat zginie na polecenie brata, choć dopiero po śmierci matki. W granicy pomiędzy tym co jest, i tym co będzie, tym co nie musi się stać, ale stać się może, podjęli – jako rodzice – jakąś decyzję, ukierunkowali dziecko, które odniosło sukces kosztem duszy Michaela Corleone
Uporządkujmy fakty na poziomie opowieści. Fredo spiskował przeciwko bratu z Johny Olą i Hymanem Rothem, ale dla uważnego widza jest oczywiste, że nie chciał śmierci brata. Po nieudanym zamachu na Michaela w jego posiadłości w Nevadzie, gdy do Fredo dzwoni Johny, ten pierwszy wykrzykuje, że został oszukany i nie będzie im więcej pomagał. Jest jasne, że chciał poprawić swoją pozycję w rodzinie, że chciał dla siebie jakichś korzyści związanych z interesami Rotha i Michaela, że chciał pomóc przeciwnikom, aby warunki transakcji były dla nich korzystne, ale nie chciał, aby Michael zginął. Potwierdza to spowiedź Frederico przed Michaelem po powrocie z Kuby, gdy przysięga na Boga, że nie wiedział, że dojdzie do próby zamachu. Jest również pewne, że Michael nie od razu postanowił zabić brata. Gdy podczas balu sylwestrowego w Hawanie uświadamia sobie, że Fredo go zdradził, częstuje brata „pocałunkiem śmierci”, inkantując: „Wiem, że to byłeś ty. Złamałeś mi serce Fredo.”, ale niedługo później, gdy rewolta gwałtowanie rozbija zabawę bogaczy, którzy uciekają w popłochu, aby ratować życie, Michael zatrzymuje samochód i woła brata, aby mu pomóc: „Jesteś moim bratem Fredo!” – krzyczy. Może nie wybacza Frederico, ale nie chce wtedy jego śmierci. Dopiero po spowiedzi Fredo nad jeziorem w Nevadzie, która to spowiedź jest wyrazem skruchy i przeprosin, zarazem pomagając Michaelowi w odzyskaniu przewagi nad przeciwnikami, podejmuje decyzję, od której już nie odstąpi, szukając następnie jej racjonalizacji w rozmowie z matką, pytając czy ojciec, aby chronić rodzinę, potrafiłby zrobić coś, co byłoby dla tej rodziny zarazem krzywdą. Fredo nie stanowił żadnego zagrożenia, jego zabójstwo nie mieściło się w kategoriach „biznesowych”, bo Fredo nie był – obiektywnie – jakimkolwiek zagrożeniem, a Michael odziedziczył po Vito, umiejętność chłodnego, racjonalnego spojrzenia na szachownicę.
Dlaczego Michael nie wybaczył i postanowił zamordować Frederico?
Znajdujemy się pomiędzy pierwszą i drugą częścią dyptyku, w jego pięćdziesięciolecie, ale pięćdziesięciolecie wciąż nie całkiem zamknięte, w granicy pomiędzy tym co jest, i tym co będzie, tym co nie musi się stać, ale raczej się stanie, bo jest przeznaczone…, ale czy na pewno musi się stać?
Zastrzegam, że spaghetti filozof zazwyczaj postrzega świat na podstawie swoich doświadczeń, które nie muszą być zgodne z doświadczeniami innych ludzi, i zasadniczo ma problemy z szerokim filmowym ujęciem, zdając sobie sprawę, że za mało w życiu widział jak również niewiele przeczytał. Spaghetti filozof jest trzciną niewiele myślącą i nie odpowiada za to, że inni myślą lepiej lub więcej. Każdy, kto czyta dwutygodnik, robi to na własne ryzyko. Uff!, uff!
Na niewielu sprawach pozazawodowych się znam, w niewielu posiadam pogłębioną wiedzę lub istotne doświadczenie, które pozwalałyby mi podjąć wartościową merytoryczną dyskusję. Jest jednak zagadnienie, w którym czuję się dosyć kompetentny, zaś tym zagadnieniem jest dziecięcy sport w szerokim jego rozumieniu, pojmowany zarówno jako aktywność czysto podwórkowa i spontaniczna, w świecie dorosłych powiedzielibyśmy – amatorska, jak i aktywność metodycznie zorganizowana, w świecie dorosłych powiedzielibyśmy – zawodowa. Zażywszy na zasady filozofa spaghetti, i celem osadzenia dalszych rozważań w określonych warunkach czasowych lub społecznych, śpieszę wyjaśnić, że byłem dzieckiem mniej więcej do połowy lat dziewięćdziesiątych, a mniej więcej od drugiej połowy lat dwutysięcznych, jestem ojcem dwóch synów. Grałem intensywnie od dziecka na niezłym – amatorskim – poziomie w piłkę nożną, koszykówkę, siatkówkę, ojciec zmuszał mnie do tenisa, jeździłem na turnieje badmintonowe i obozy sportowe od wczesnej podstawówki. Miałem wielu kolegów tłukących klubowo, od zawsze lubiłem oglądać zawody młodszych kategorii wiekowych. Źle, dobrze, lub brzydko, samolubnie lub nie, nie wiem do końca, wniosłem sport w życie moich dzieci. Młodszy uprawia futbol, starszy lekkoatletykę. Czasoprzestrzeń, którą obejmuję, nie powinna być więc lekceważona, a nawet wyjątkowo być może jest tak, że po prostu wiem, o czym piszę.
Gdy sięgam do czasów wczesnej podstawówki na Mokotowie, to pamiętam, że co najmniej dziesięciu na piętnastu chłopaków w klasie lubiło haratać w gałę, w tym co najmniej sześciu-siedmiu zawsze chciało regularnie iść pokopać po lekcjach na nasze szkolne boisko, a jeśli nasze szkolne boisko lub bramki zajęły akurat łobuzy ze starszych klas, byliśmy gotowi przeskoczyć na nieco gorsze, mniejsze i bardziej piaszczyste boisko z mniejszymi bramkami, mieszczące się niedaleko, w innej szkole podstawowej. W czwartej klasie był nabór do Szkolnego Kółka Sportowego (SKS), ukierunkowanego w stronę treningów siatkówki i koszykówki, budowania szkolnej reprezentacji w tych dyscyplinach. Pomimo największych chęci nie zostałem przyjęty, ponieważ liczba miejsc, choć naprawdę duża, była ograniczona, a ja, jako chłopiec z istotną nadwagą – najwyraźniej nie rokowałem. W czasach późniejszej podstawówki, na Ochocie, wciąż byliśmy sportowi, wciąż była nas bardziej większość niż mniejszość. Szkoła była skromniejsza niż na Mokotowie, jednozmianowa. W zimie zostawaliśmy po lekcjach i graliśmy mecze piłeczką tenisową na korytarzu, za milczącą akceptacją woźnego, który początkowo nas wyganiał, ale potem sobie odpuścił. Na początku lat dziewięćdziesiątych, wszyscy zaczęliśmy grać w koszykówkę, w rytm zawołania „Hej, hej, tu NBA!” Włodzimierza Szaranowicza. Przez całe dzieciństwo przyzwyczajałem się, że nauczyciele wychowania fizycznego otwierali w soboty o poranku sale gimnastyczne. Dziś, gdy czasem budzę się przed siódmą w szósty dzień tygodnia, odczuwam fantomowe bolesności.
Sport wypełniał prawdopodobnie większość dziecięcego czasu, nie tylko mojego, ale i moich kolegów w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Sport w swoim powszechnym substracie stanowił oczywiście formę rozrywki, gdy świat nie oferował jej w tak wielu wariantach jak dziś, ale był również pretekstem do tworzenia społecznych relacji i spajał dzieci na zasadzie – być może błądzę, ale tak uderzę – równości. Jako dziecko grające w piłkę, znałem wszystkie dzieciaki grające w piłkę nie tylko ze swojej szkoły, ale z całej okolicy, ogarnianej kilkoma szkołami. Bo jeśli – jak napisałem – nasze boisko szkolne było zajęte, skakaliśmy przez płot na sąsiednie, gdzie kopaliśmy z innymi chłopakami. Z tym zaznaczeniem, że mecz to nie tylko piłka, mecz to znacznie więcej. Przed meczem musisz się dogadać, przez ile czasu będziemy grali, albo do ilu bramek, po meczu wypada posiedzieć na ławce i porozmawiać, komu kibicujesz, ale też jak wam idzie w tej szkole, i czy macie równie chujowych nauczycieli co my, zobacz jakie mam ślady po kablu od żelazka po ostatnim zebraniu. A potem uderzasz do sklepu, aby wydudlić oranżadę na miejscu. Z tym zaznaczeniem, że nie chciałbym ograniczać się do piłki nożnej, bo kiedy nauczyciel od historii, pan Koziński, załatwił szkole stoły do ping-ponga, to połowa miejscowej ludności biegała dookoła tych stołów po lekcjach czy w soboty, przycinając w grę zwaną „wariatem”, która pozwala poodbijać w zasadzie dowolnej masie dziecięcej zgormadzonej na korytarzu, oczywiście nieodpłatnie. Wciąż poznajesz nowych ludzi, tworzysz wspólnotę. Wspólnota zazębia się poprzez tworzoną samodzielnie przez dzieci, zupełnie oddolną instytucję „meczów klasowych”, podstawową jednostkę sportowej rywalizacji w dawnych czasach. Sport nie rozróżniał, czy masz rodziców bogatych, czy biednych. Grali wszyscy i musieli się ze sobą dogadać, a gruby na bramkę, żeby nie było tak całkowicie różowo. Zapewne czasem napłynęła „zła krew”, ktoś oberwał mniej lub bardziej słusznie przed meczem, w czasie meczu, albo po meczu. Ale być może, takie jest życie.
W klasie szóstej mojego młodszego syna nikt, ale to naprawdę nikt, nie lubi sportu ani aktywności fizycznej. Mnie nie chodzi o bicie jakichkolwiek rekordów szkolnych, które ponoć na zawsze pozostaną już niepobite, jak donoszą zatroskani wuefiści, bo to nie jest rozpoznanie problemu, a nawet jeśli to jest rozpoznanie jakiegoś problemu, to moim zdaniem problemu, który nie jest najistotniejszy. Mnie chodzi o to, żeby dzieciaki spotkały się w jakimś celu, wokół jakiejś idei, która ma mniejszy lub większy, ale jakiś sens, może rozwinąć, może stanowić podstawę budowania relacji oraz zrozumienia między ludźmi. Mnie chodzi o to, żeby wzięli piłkę do nożnej lub do kosza i poszli pograć na boisko z innymi dzieciakami, tak z tymi z nowego ogrodzonego osiedla, jak i tymi z bloków z wielkiej płyty przy Ostrobramskiej, jak i dzieciakami z pobliskiego bloku komunalnego, ze wszystkimi po prostu bez żadnej różnicy. Mnie chodzi o to, żeby nie szwendali się bezcelowo, a w każdym razie, żeby nie tylko szwendali się bezcelowo, bo wiem, że bezcelowe łażenie po okolicy również miewa czasem trochę sensu (ale najlepiej po grze). Mnie chodzi o to, żebym ja, w dostojnym wieku filozofa spaghetti nie musiał skakać przez płot na boisko szkolne, żeby chłopaka uczyć dwutaktu, bo po prostu nasuwają mnie plecy od pracy przy biurku i któregoś dnia, to się może źle skończyć, ostrzegam!
Amatorski dziecięcy sport, taki jakim go znałem w młodości, w zasadzie nie istnieje. To znaczy, przepraszam, być może istnieje późnym wieczorem na wykupionych halach i orlikach, na których średnia wieku wynosi 40+, i wciąż zmierza ku górze, w kierunku nieuchronnej nieskończoności. Jeśli widzicie dziś na orlikach pykające w futbol chłopaki lub dziewczyny, to są to ludzie uprawiający w istocie sport zawodowy, szlifujący po godzinach umiejętności, aby bardziej błyszczeć w klubach, do których zostali zapisani przez rodziców w trzecim roku życia (ja też jestem takim rodzicem). Dziś na orlikach spotkacie więc głównie dzieciaki na wysokim, zawodniczym poziomie, które mniej lub bardziej wpisują się w piłkarski projekt zaprogramowany przez starych, przychodzą tam, aby odrobić pracę domową zadaną przez klubowego trenera, albo nawet na własną rękę poprawić elementy wyszkolenia, na przykład poćwiczyć strzały słabszą nogą, ewentualnie dzieciaki, które ojciec opierdolił po weekendowym meczu w samochodzie, że gdy się nie wezmą w garść, to nie będzie żadnej akademii, a twój kolega Jasiek właśnie dostał zaproszenie na trening, a twój kolega Robert poszedł zagrać sparing ze starszym rocznikiem, weź masz telefon, to sobie poczytaj, jak zapieprza Ronaldo, masz na pół godziny telefon, a potem na boisko i będzie dwieście żonglerki.
Jak mnie to kurwa boli, że dziecięcy sport nie buduje już dziś wspólnoty, ale w istocie wzmacnia podziały. Jak wskazałem, dziecięcy sport amatorski, wyrażający się niegdyś tak pięknie w meczach klasowych, oddolnej inicjatywie, szkolnych kółkach sportowych w czwartki lub w sobotę, reprezentacjach szkolnych w koszykówkę czy siatkówkę, do których zawsze więcej chętnych niż miejsc w drużynie, tego sportu amatorskiego dziś nie ma, i już nie będzie. Dziecięcy sport to przede wszystkim płatny futbol, i skrajny indywidualizm napędzany materializmem, gdzie piłkarska drużyna dziewięciolatków, to nie jest wataha we wspólnej sprawie, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, tylko nieustająca rywalizacja o wspięcie się na wyższy szczebel od trzeciego roku życia, to wyrywanie piłki koledze, abym to ja miał okazję strzelić bramkę z wolnego, co zapisze w notesie tamten trener, albowiem jednostki rokujące to te, które mają twardy charakter od samego początku. Dziecięcy sport, to dziś zajęcia indywidualne z techniki, z motoryki, za setki złotych, wykupywane przez rodziców w drogich samochodach lub rodziców w samochodach przeciętnych, który się zapożyczą, aby wysłać swoją nadzieję na obóz zimowy i letni do Hiszpanii, zastawią majątek, obciążą mieszkanie hipoteką, w pogoni, w wyścigu. Dziecięcy sport, to dziesięciolatkowie z jednej z największych akademii piłkarskich, którzy płaczą po finałowym turniejowym meczu nie ze szczęścia, ale dlatego, że trener nie wpuścił ich na boisko, lub nie wyznaczył do strzału w serii rzutów karnych. Dziecięcy sport to maluchy wymiotujące przed „ważnym” meczem z nerwów, albo krzyczące w histerii na rodziców, ze zostali na treningu niżej spozycjonowani, sprawdzający w rozedrganiu powołania na najbliższy turniej. Tak właśnie jest. Nie mam powodów, aby kłamać.
Na koniec mam ochotę obalić mit o tym, że sport jest szansą dla biedniejszych. Otóż nie jest. Dziś próg wejścia do sportu na wysokim, zawodniczym poziomie dziecięcym, kosztuje za dużo, aby ktokolwiek, kto nie ma maksymalnie zaangażowanych rodziców w nienajgorszej sytuacji materialnej, mógł go przekroczyć. Kiedyś grało się na podwórkach i grali w zasadzie wszyscy, którym się to podobało, a podobało się zazwyczaj wielu. Większość grała w tej kupie na poziomie średnim, część na niskim, zawsze było kilku, którzy się wybijali, ale wszyscy startowali mniej więcej z równego poziomu. Aktywni trenerzy lub wuefiści bywali na podwórkach, obserwowali zawody szkolne, zapraszali na treningi najlepszych, a mieli z czego wybierać. Znam wiele przykładów, najbardziej rozpoznawalnym niech będzie trener koszykarski Jerzy Szambelan ze Stalowej Woli, który swojego czasu doprowadził do wielkiego wyniku Reprezentację Polski kadetów z początkującym Mateuszem Ponitką, ale niezależnie wychował wielu chłopaków ściągając z podwórek, dając im cel i ideę, wokół której mogli budować młodość. Z mniej rozpoznawalnych przypadków, to pamiętam jak trener RKS Okęcie przyszedł w sobotę na nasz mecz klasowy, aby upomnieć się następnie o jednego z kolegów. Mógłbym mnożyć tego rodzaju anegdoty. Dziś, gdy trzylatki rozpoczynają przygodę ze sportem, to trafiają do niego tylko i wyłącznie na zapisy rodziców, za wysokie niejednokrotnie składki. Następnie, aby wybić się do dobrych klubów, uczęszczają na mnogość treningów indywidualnych. W przypadku dzieciaka, to nie jest problem, aby dodatkowymi aktywnościami zrobić na starcie dużą różnicę, a w konsekwencji wyprzedzić i skazać w istocie na niebyt rywala, który nie ma takich możliwości. Przy czym dziś to nie jest tak, że kopiąc na podwórku wyprzedzisz chłopaka, który ma motorykę i technikę za kilkaset złotych tygodniowo, zapomnij.
Pytanie, jakie chciałbym finalnie postawić brzmi, co sport dziecięcy w wielkim polskim mieście, choć chyba generalnie w tej części świata, mówi dziś o mieszkańcach tego miasta czy świata, lub co mówi o samym świecie? Ja nie wiem, natomiast wciąż napierdalają mnie plecy.
Siedziałem na wysokim stołku, wpatrzony w czarną dziurę ziejącą z papierowego kubka wypełnionego kawą i rozmyślałem. Był zimny, deszczowy poranek w Kielcach. Po wyjściu z pociągu, opuszczeniu podziemnego tunelu owiewanego charakterystyczną wonią stęchlizny połączonej z zapachem świeżych drożdżówek przywiezionych do budki z przekąskami dla podróżników, przejściu kilkuset metrów od nieistniejącego na tę chwilę, remontowanego dworca kolejowego, czy też może lepiej powiedzieć, że wznoszonego po prostu od początku na nowo po zburzeniu starego budynku, choć w ramach dawnej skorupy, minięciu przy głównej ulicy miasta punktu z gruzińskim kebabem o rozbrajającym afiszu: „Polak i Gruzin wielbią kebaba”, wszedłem na chwilę do przydrożnego fastfooda, którego sieć rozciąga się mackami we wszystkie części świata, jak do znajomego w nieznajomej okolicy, albowiem zmarzłem.
Bolały mnie plecy, do czego zapewne przyczyniły się segregatory taszczone w plecaku. Bolą mnie od Świąt. Nie narzekam, choć bolą. Nie myślałem o sprawie sądowej. Przypomniałem sobie wypracowanie starszego syna dotyczące opowiadania Tokarczuk „Profesor Andrews w Warszawie”, które łaskawie dał mi wczoraj przeczytać. Bardzo dobrze napisał, ja bym z pewnością tak nie potrafił w jego wieku, a i dziś miałbym problemy. Skoncentrował się na samotności i wyobcowaniu w świecie, gdzie jesteśmy jak karp pultający się w wannie, oczekujący na wigilię, ta zaś nie wiadomo kiedy przyjdzie, ale przyjdzie, zrezygnował z wszelkich totalitarnych odniesień. Machałem karpimi płetwami nad czarną wodą w McDonaldzie, raz po raz nurzając w niej kawałek pyszczka, bo gorąca, rozglądając się dookoła po lokalu.
Była godzina dziesiąta, do posiedzenia w Sądzie Okręgowym w Kielcach pozostawały cztery godziny z okładem. Nie jeżdżę samochodem, nigdy nie podszedłem do prawa jazdy, zaś w sądowe wycieczki wybieram się komunikacją publiczną. Pomiędzy Warszawą i Kielcami nie ma żadnego bezpośredniego połączenia, pozwalającego wylądować pełnomocnikowi z Warszawy pod Górami Świętokrzyskimi z komfortowym, godzinnym lub dwugodzinnym wyprzedzeniem przed zaplanowanymi we wczesne popołudnie czynnościami. Stanąłem przed trudnym wyborem: albo pociąg z planowym przyjazdem na cztery i pół godziny przed posiedzeniem, albo autobus z planowym przyjazdem na piętnaście minut przed czasem wymaganego stawiennictwa procesowego. Wybrałem opcję bardziej racjonalną lub mniej absurdalną.
Podsłuchałem młodych ludzi, chłopaka i dziewczynę, którzy siedzieli naprzeciwko mnie, jeden stolik dalej, przepraszam za to, ale z drugiej strony, nie kryli się ze swoją rozmową, mówili głośno i wyraźnie, a ja patrzyłem w zupełnie drugą stronę, co jest pewnego rodzaju kontratypem, mam taką nadzieję. Ona roześmiana, on podekscytowany, być może zerwali się na wagary ze szkoły policealnej. Opowiadał jej o imprezowych przygodach, potem poszedł w temat, że ma działkę budowlaną lub działkę budowlaną dostanie i kiedyś postawi być może dom, prawie na pewno, gdy już zarobi odpowiednie pieniądze, najlepiej zagranicą. On miał się ku niej, a ona ku niemu, wpatrzeni w siebie. Niech im się wiedzie, małym rybkom w Nowym Roku, i jeszcze dłużej – pomyślałem opuszczając Maca. Może wcale nie są karpiami, któż to wie, zaś ich miłość będzie większa jak choinka ze świerku wystrojona dla dzieci?
Do posiedzenia w Sądzie Okręgowym w Kielcach pozostawały jeszcze ze trzy godziny, więc postanowiłem ruszyć do miejscowego pałacu sprawiedliwości na piechotę, aby obejrzeć kawałek miasta, w którym wizytowałem wcześniej raz i tylko na chwilę, prawie równo rok temu, asystując klientowi przy umowie sprzedaży nieruchomości tutejszym przedsiębiorcom. Wtedy padał śnieg, dziś padał deszcz i wiało, lecz o dziwo wzeszło słońce, albowiem ono czasem też wschodzi, jak ktoś kiedyś zatytułował książkę. Szedłem łukiem za wskazówkami nawigacji włączonej w smartfonie lub płynąłem w wannie, do której mnie wrzucono. Moją uwagę zwróciła tablica na ścianie jednej z kamienic w centralnej części Kielc, głosząca, że w roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym czwartym, stacjonował tutaj Tadeusz Kościuszko ze swoim sztabem. Gdzieś w oddali zabiły dzwony dużego kościoła.
Na jakieś dwie godziny przed posiedzeniem dotarłem w okolice Sądu Okręgowego, wszedłem do lokalu gastronomicznego po drugiej stronie ulicy, aby przeczytać akta i spojrzeć do komputera, ogarnąć – jak to się mówi – bieżące wiadomości elektroniczne. Kusił mnie bar mleczny „Społem”, ale wybrałem konkurencję tuż obok, bo w barze mlecznym zajęto większość stolików, ja zaś potrzebowałem spokoju i zachowania poufności. Lokal gastronomiczny to dobra definicja dla miejsca, które wybrałem na ostatni przystanek przedsądowy, tak mi się wydaję. Ni to restauracja, ni kawiarnia, wyposażenie w kilka przemalowanych na różowo stolików i pluszowe foteliki z kontrabandy. Z odkrytej ściany zaprosiło do środka, widoczne przez okno – gniazdko elektryczne, rzecz kluczowa dla podróżnego pełnomocnika. W karcie: schabowy, herbata, tortilla. Z głośników: muzyka a’la besame mucho. Zamówiłem tortillę z serem i szynką, poprosiłem o jej podanie w opcji na ciepło, bo znowu zmarzłem.
Otworzyłem komputer, odpisałem na kilka wiadomość, wyjąłem z plecaka segregatory i zacząłem wertować papierzyska. Podziękowałem za danie, które przyszło na talerzu, i wbiłem ochoczo pyszczek w zawiniętą niespodziankę. Okazało się, że tortilla z szynką i serem, to bardziej naleśnik, jest generalnie niedobra, ponadto, zwieńczona litrem majonezu. Jak można szynkę i zapieczony ser, oblać majonezem?! Moje myśli ponownie powędrowały w kierunku zagubionego w Warszawie profesora Andrewsa i byłem bliski płaczu. Zacisnąłem jednak zęby i przełknąłem autorytarne kieleckie sosiwo z pobliskiej, górującej nad miastem, monopolistycznej fabryki tak, że drugim końcem potrawy wystrzelił pomidorek koktajlowy. Zacisnąłem jeszcze jeden kęs, chaps, jeszcze jeden, antysystemowo. Nie jestem karpiem!
A potem wbiegłem niespodziewanie szarżą na sprawę, razem z drzwiami i ją wygrałem. Parafrazując piłkarskie powiedzenie o zimnym, deszczowym wieczorze w Stoke, zrobiłem to w zimne, deszczowe popołudnie w Kielcach!
Nie jestem karpiem, ale boli mnie grzbiet i płynę z powrotem do Warszawy, w stronę Wisły.
Pewnego razu, był sobie młody sędzia (dalej jako „Młody Sędzia”). Ukończył studia prawnicze, zdał egzamin zawodowy z wyróżnieniem, i odebrał łańcuch, symbol trzeciej władzy, jak wielu przed nim odebrało i wielu po nim odbierze. Nigdzie łańcucha sędziowskiego nie schował, nie oddał na przechowanie, ani nie zakopał, lecz nosił na szyi, co najmniej symbolicznie.
Młody Sędzia wydawał zasadniczo merytorycznie prawidłowe wyroki, czego wielokrotnie dowiodła kontrola instancyjna, a pisał tak przekonujące i wyczerpujące uzasadnienia, że pełnomocnicy podobno niekiedy potrafili się rozpłakać, gdy przyszło im sporządzić apelację od wyroku Młodego Sędziego.
Swoją pracę traktował wyjątkowo poważnie, albowiem uważał, że tak jest dobrze i słusznie, albo po prostu inaczej nie potrafił, są tacy ludzie. Nie chodził na demonstracje polityczne, ani na wywiady telewizyjne. Twierdził, że jest niezawisły, a jego rzeczą jest po prostu merytoryczne orzekanie o sprawach przedkładanych przez ludzi, jak kodeks przykazał, procedura i prawo materialne.
Twierdził, że do osądzania jest wyszkolony, że po to poszedł do szkoły sądowniczej i zdał sędziowski egzamin, aby walczyć z wpływem i wydawać wyroki. Tak jak wiedźmin, któremu śpiewa królowa Sanah w czasie zamieci, jest powołany do uwalniania świata od potworów, tak sędzia jest powołany do walki z wpływem i wydawania wyroków, bez względu na czasy, zwykł mawiać na spotkaniach towarzyskich.
Czytał akta, zawsze był przygotowany do rozpraw, od czasu do czasu merytorycznie się pomylił, bo błądzić jest rzeczą ludzką, ale nie miał problemu, aby do błędu się głośno przyznać lub za błąd przeprosić. Czasem – być może niepotrzebnie – wdawał się zapalczywie w prawną dyskusję na forum publicznym, szczególnie ze starszyzną, nie wysyłał jednak nikomu nagich zdjęć przez internet.
Gdy Młody Sędzia wydał tysiąc pierwszy wyrok, w cywilnej sprawie – jeśli mnie pamięć nie myli – o stwierdzenie nieważności lichwiarsko oprocentowanej umowy pożyczki zabezpieczonej przewłaszczeniem nieruchomości, na sali rozpraw pojawiła się czarownica i zamieniła młodego sędziego w konia, tak jej się wydawało. – Koń w todze! Hahaha! – zarżała czarownica.
Czy była to zła, czy dobra czarownica? Zdania są podzielone, natomiast Młody Sędzia orzeka gdzieś w krakowskiej apelacji, wciąż jest człowiekiem, pełnoprawnym sędzią. Trudno, aby rozsądny bajkopisarz wymyślił inne zakończenie. Naprawdę trudno, choć to niestety możliwe.
Leszek Kołakowski w „Krótkiej i kompletnej metafizyce” zauważył, że dom, w którym mieszka duch ludzki, wspiera się na czterech węgłach, a miałoby być ich cztery (Rozum, Bóg, Miłość, Śmierć), zaś jego sklepieniem jest Czas. Nie polemizując w tym miejscu z węgłami lub ich doborem przez filozofa, ani samym nawet domem (choć czemu duch ludzki nie mieszka w dwupokojowym mieszkaniu, z rodziną, z dziećmi, psem lub kotem?), chciałbym skupić się na owym Czasie, który jest sklepieniem (jakkolwiek – znów – bardziej przeczuwam, że jest to zwykły sufit, nie zaś sklepienie), oraz liczbie: Cztery, albowiem jest w mojej ocenie kluczowa. Otóż od dziecka liczę czas mundialowymi okresami czteroletnimi, wprzód i w tył, czasem na skos. Najpierw w przyszłość, a im dalej w las, coraz bardziej w przeszłość. Gdy z kolei zacząłem szukać w swoim ludzkim duchu – pisanym niewielką literą – piłkarskich retrospekcji, okazało się, że Czas jako sufit przechodzący w dach i kolejny poziom bloku, tworzy w istocie wieżowiec z wielkiej płyty. Gdy usłyszałem gwizdek pierwszego meczu na pustyni w Katarze, zacząłem w charakterystycznym dla siebie rozedrganiu, biegać po schodach wte i wewte. Nie wiem już, czy rozpocząłem podróż na parterze, czy na najwyższym piętrze, którego zresztą nie ma, albowiem kolejne są dobudowywane, bo w okresach międzyczasowej próżni, z ukończonego na daną chwilę poziomu, wyrastają metalowe pręty ku górze (w każdym razie, na razie wyrastają), niczym w Grecji dla celów podatkowych. Futbol i westerny grają w berka z takim rozbisurmanieniem, że popsuły windę i wywaliły mi we łbie korki, po angielsku: corner.
Oto przestawiam moje mundialowe retrospekcje:
Meksyk1986
Z pierwszego mundialu, który zawędrował do mojej duszy (piłkarskie mistrzostwa świata chłonie się przede wszystkim nieistniejącą duszą, jak sądzę), mundialu w Meksyku, pamiętam w zasadzie tylko dwie sceny. Spiszę dopóki nie zapomniałem, bo sporo ostatnio zapominam. Najwyraźniej mózg ludzki ma ograniczone możliwości, niczym szafa na ubrania. Upychasz rzeczy potrzebne do pracy, więc mebel nie jest w stanie już udźwignąć krótkich spodenek z przeszłości. Gdy myślę o Mistrzostwach Świata w Piłce Nożnej w Meksyku, to moje myśli rymują się z pierwszymi dwiema retrospekcjami Harmonijki z „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” Sergio Leone, które zostały zabawnie zacytowane przez Tarantino w „Django”. Widzę dosłownie dwie mundialowe sceny, jak za mgłą, jakbym miał wadę wzroku, którą – swoją drogą – od dzieciństwa mam w istocie całkiem sporą.
W pierwszej scenie jesteśmy całą rodziną (mama, tata, starszy brat, młodsza siostra) u dziadków od strony mamy. Siedzimy w niewielkim dużym pokoju, przy stole, część z nas na kanapie, część na krzesłach, coś jemy. Tylko ojciec nie siedzi przy stole, ale kilkadziesiąt centymetrów od telewizora, w rogu, na taborecie. Telewizor jest kolorowy, my mieliliśmy w tym czasie czarno-biały. Od czasu do czasu, ojciec podskakuje na siedzisku, coś tam mówi lub pokrzykuje jakby do siebie, dziadkowie dziwnie na niego patrzą. Trwa mecz Polska – Brazylia, tego jestem pewien. Jestem również pewien, że w którymś momencie, tata mówi nieco głośniej, że Boniek próbował nożycami (muszę sprawdzić, czy faktycznie była taka sytuacja, że Boniek próbował nożycami, kiedyś sprawdzę), a potem, po pewnym czasie, jest zawiedziony i zrezygnowany.
Dziadkowie mieszkali przy ulicy Brazylijskiej, zabawne.
W drugiej scenie z Meksyku, która – jak dedukuję – musiała nastąpić nieco później, jestem w mieszkaniu u dziadków od strony mamy, ale wyłącznie ze starszym o rok i cztery miesiące bratem. Rodzice i dziadkowie musieli widocznie gdzieś pojechać w ważnych sprawach dorosłych. Patrzymy w kolorowy telewizor ustawiony w rogu pokoju, przy wyjściu na kwadratowy balkon, w mecz finałowy Niemcy – Argentyna. Brat jest bardziej obeznany z piłkarską sytuacją niż ja, a kibicuje – chyba – Argentynie (za cztery lata będzie kibicował i Niemcom i Argentynie, będzie miał w kapslowym arsenale te właśnie dwie drużyny, podczas gdy ja wypuszczę kapslami na dywan Belgię i Holandię), coś mi tłumaczy, że Maradona to i tamto, przepraszam – obraz mi się rozmywa. Podoba mi się nazwisko Littbarski, bo brzmi znajomo. Brat się cieszy, że wygrywa Argentyna, choć bardzo zarazem docenia postawę Niemców.
Być może, tak właśnie było.
Włochy1990
Najpierw – jeśli masz szczęście, tak jak ja – wzorem jest ci ojciec. Czyta te wszystkie książki spadające z zawalających się regałów, część na dobranoc; złoży ci rower; nauczy grać w szachy; wyjdzie pokopać wspólnie piłkę w weekend; zaprowadzi w wakacje do lasu, pouczając, że w lesie trzeba być cicho i nie hałasować, rozglądać się dookoła, patrzeć pod nogi, aby niczego nie rozdeptać, wyjaśni czym się różni prawdziwek od szatana, albo ślady sarny od śladów zająca, zwróci uwagę na wojnę mrówek; będzie przypominał, że w Twoim wieku, miał już trzy razy przeczytaną Trylogię, całego Dumasa, czy innego Curwooda, choć mimo to utuli wciąż cierpliwie po zachodzie słońca, przygodami Tomka na tropach Yeti.
Potem – szczególnie jeśli jesteś kopnięty w głowę, tak jak ja – pewnego dnia, zazwyczaj we wczesnej podstawówce, przychodzą po ciebie piłkarze, wyrywają z domu na podwórko, na boisko, do kolegów, w dzikie gonitwy, dzikie bandy Sama Peckinpaha.
Pod koniec lat 80-tych ubiegłego wieku, wszystkie rodziny z dziećmi tego biednego wówczas kraju na skraju bankructwa, nawiedzali trzej Holendrzy: Rijkaard, Gullit, i van Basten. Obiecywali lepsze życie i wspaniałe przygody. Przedstawiali się jako głębocy humaniści, którym na sercu leży piękno i dobro człowieka, co wyrażali poprzez swoją piłkarską postawę, malując obrazy na nigdzie indziej nie spotykanym, flamandzkim poziomie. W 1988 r., na Mistrzostwach Europy, przywdziewali najpiękniejsze i nigdy więcej w historii nie powtórzone koszulki, cieniowane pomarańczami o różnych intensywnościach smaku, zaś w finale – po legendarnym woleju van Bastena – pokonali Związek Radziecki. Czy potrzeba czegoś więcej, aby stać się wzorem dla dorastającego młodzieńca, takiego jak ja? Porwali mnie, taka prawda, a ja się nie opierałem ani przez chwilę, tylko ruszyłem za nimi na mundial we Włoszech w 1990 r., za obietnicą złota, które z pewnością mieliśmy znaleźć. Rijkaard, Gullit, i van Basten. Dobry, zły, i brzydki.
W 1990 r. zawzięcie kibicowałem więc Holandii. Przewyższający mnie o rok i cztery miesiące brat trzymał kciuki za Niemcami oraz Argentyną. Wychodziliśmy z kolegami na pobliskie naszym blokom żużlowe boisko, albo szliśmy nieco dalej, na przestronne klepisko szkolne. Udawaliśmy swoich ulubionych zawodników inaczej niż dzisiejsze huncwoty brykające po orlikach. Zamiast zakładać mniej lub bardziej udane repliki strojów piłkarskich naszych idoli, po prostu darliśmy się na całą gębę prowadząc futbolówkę, żeby było wiadomo kim w danej chwili jesteśmy: Maradoną, Burruchagą, van Bastenem, Rijkaardem.
Jak powinno było już przebłysnąć w poprzedniej retrospekcji – albowiem bywa tak, że westernowe retrospekcje wzajemnie się zazębiają, aby stworzyć jeszcze bardziej niedopowiedzianą całość – powołaliśmy ze starszym bratem po dwie ekipy piłkarskie złożone z kapsli. On miał w arsenale Niemcy i Argentynę, podczas gdy ja wypuszczałem kapslami na dywan Belgię i Holandię. Pamiętam, że to wspaniały proces, tworzenie drużyn z kapsli. Najpierw trzeba było zdobyć i wyselekcjonować kapsle w odpowiedniej liczbie (w tym – dla rezerwowych), oraz znaleźć składy na mundial, najprawdopodobniej w magazynie „Piłka Nożna”, potem namalować flagi o odmierzonej wielkości, dokładnie przepisać nazwiska piłkarzy, następnie skleić wycięty kartonik (mini dzieło sztuki) z kapslem, jego wnętrzem. Najlepsi zawodnicy dostawali najlepsze, najbardziej efektowne kapsle, szybsze i bardziej zwrotne od innych. Na dywanie, Holandia wygrywała zarówno z Niemcami, jak i z Argentyną.
Prawdziwe mundiale nie są jednak rozgrywane na dywanie, ale tak naprawdę, to nie wiadomo, bo kto mi wmówi, że mundial w moim dużym pokoju nie jest prawdziwszy od mundialu na zielonej polanie we Włoszech, a kapsle to wyłączenie wyobrażenie? Nikt mi nie wmówi! A ja dodam: a może jest na odwrót? Jest to jednak dyskurs czysto teoretyczny, bo niezależnie od tego, który mundial w 1990 r. był bardziej prawdziwy, mecz pomiędzy Niemcami i Holandią rozegrał się również poza dywanem, czyli w telewizji, na radzieckim, 14 – calowym odbiorniku
Na mundialu we Włoszech po raz pierwszy straciłem złudzenia, w sensie, że się tak wyrażę literackim, wyjętym z francuskiej XIX – wiecznej powieści. Nie chodzi mi wcale o jakiś „koniec marzeń panowie” Dariusza Szpakowskiego (niech katarska pustynia przyniesie mu wieczną chwałę), nie chodzi mi wcale o wynik meczu Niemcy – Holandia, tym bardziej, że Holendrzy grali w mojej opinii świetnie, choć przegrali 1:2. We Włoszech zdradził mnie Rijkaard. Mnie lub moje ideały, bo ja i moje ideały, to być może, niekoniecznie równoważne konstrukcje. Najpierw przyszedł razem z Gullitem i van Bastenem, porwali z domu, jak wspomniałem, stanowili dla mnie jedną kompletną całość, opowiadali o wielkich czynach i honorze, po czym Rjkaard w końcówce mundialowego starcia z Niemcami opluwa dwukrotnie Völlera. A jemu ufałem najbardziej, traktowałem jako Obrońcę. Tego nie robi się dziecku. To sytuacja jak z pojedynku Obi-Wana Kenobiego z Anakinem Skywalkerem, gdy pierwszy przez łzy wykrzykuje: „Byłeś wybrańcem, miałeś ocalić Galaktykę”. Pamiętam prawdziwe, szczere zagubienie, rozczarowanie, i pamiętam, że musiałem wrócić do domu z wycieczki po złoto, tak jak Rijkaard, Gullit, i van Basten musieli wrócić. Poszliśmy w różne strony, nie odwracałem się za siebie. Potem oczywiście spotkaliśmy się jeszcze kilka razy, między innymi za kolejne cztery lata – w Texasie, ale nie byłem już wówczas takim naiwniakiem jak w 1990 r., ani oni nie byli już dla mnie takimi szeryfami jak wcześniej.
Słyszałem, że Völler wybaczył Rijkaardowi, że pogodzili się.
Ja Rijkaardowi nigdy chyba nie wybaczyłem. Przykro mi
USA 1994
Zanim nastał rok 1994 r., był rok 1992 r., i to był rok istotny, tego nie da się ukryć, zamieść pod dywan, ani odkurzyć.
Reprezentacja Polski odniosła sukces na Olimpiadzie w Barcelonie, zdobyła srebrny medal, po budzącej podziw postawie w finale turnieju z Hiszpanią 2:3, bramce wyrównującej Ryszarda Stańka w końcówce, cyk z woleja, bezpośrednio po przyjęciu. Wielu rozsądnych dziennikarzy krytykuje lub umniejsza współcześnie wynik osiągnięty przez drużynę Janusza Wójcika, na gruncie tak formalnym jak i merytorycznym, wskazując, że formalnie, kilku zawodników miało najpierw niewątpliwy problem z wynikami testów dopingowych, zaś merytorycznie, że Reprezentacja Polski nie potykała się z żadnymi silnymi przeciwnikami, poza może Hiszpanią, grając zasadniczo w stylu idącym w przeszłość, opartym na „charakterze” oraz nieśmiertelnej szarży husarskiej, przechodzącej w kontrę. W naszym 14 – calowym radzieckim odbiorniku, podłączonym do samochodowego akumulatora w sercu suwalskiej dżungli pod namiotami, nad jeziorem, widziałem to nieco inaczej lub nie widziałem, dojadając kolejną kiełbasę upieczoną na ognisku. Obraz szedł przez telewizor, zaśnieżony i niewyraźny, dźwięk przez radio, ale to nieważne, ważny był Wojciech Kowalczyk, Andrzej Juskowiak, a nawet Jerzy Brzęczek czy Marcin Jałocha „Warszawa Marcina kocha!”, jak potem śpiewałem paroktornie na meczach Legii Warszawa.
Po drugie, w 1992 r., po świętach Bożego Narodzenia, tuż przed Nowym Rokiem, Telewizja Polska nadawała program o piłkarskim podsumowaniu mijającego Czasu, ze Szpakowskim w roli prowadzącego. Nie mieliśmy w tamtym czasie magnetowidu zdolnego do nagrywania audycji telewizyjnych, ale miał mój kolega z klasy, więc poprosiłem o przysługę. Przez jeszcze wiele lat później, puszczałem vhs kasetę w ruch, choć nie wiem, czemu obraz był czarno-biały. Mój odtwarzacz potrafił normalnie grać w kolory, ale jeśli miał się zmierzyć z kasetą nagraną od kolegi, to nie dźwigał systemu pal secam (co to w ogóle znaczy, skąd się wzięło?). Tam był strzał Ronalda Koemana w finale pucharu przeciwko Sampdorii Genua, tam było 2:2 na wyjeździe z Holandią po główce Kowalczyka, którego nie można było zobaczyć na żywo z powodu problemów z transmisją, tam było – jeśli się nie mylę – legendarne „No ajjezusmaria” w meczu z Anglią, tam była nadzieja na mundial 1994, która się nie ziściła.
Byliśmy piłkarscy, choć nie było ku temu warunków. Boisko szkolne wylane betonem i brakowało na nim bramek, uzupełnialiśmy je tornistrami. Któregoś dnia, jeden z kolegów przytargał ze znajomymi rury hydrauliczne, zakopał krzywo (uchylnie) po jednej stronie, więc jakby pojawiła się jedna bramka, na którą wówczas wszyscy chcieli atakować lub grać w „warszaklapę”. Prosiliśmy nauczycieli od wychowania fizycznego, dyrektorkę, żeby wydać te kilka złotych na sensowne bramki, choćby takie do piłki ręcznej, ale nie było podobno możliwości. Dziś jest tam niezły orlik, patrzę gdy przejeżdżam, wyglądając dzieci kopiących piłkę. Przy torach, w kierunku Dworca Zachodniego mieściło się z kolei boisko, nazywane „Wembley”. Na Wembley’u (tak mówiliśmy) stały młodzieżowe, przyzwoite bramki, natomiast psy tam hulały, było nierówno, można było nogę łatwo skręcić. Tak źle, i tak niedobrze, ale z frajdą zarazem, umawialiśmy się na klasowe mecze raz na szkolnym, raz na Webley’u.
A potem przyszedł Tsubasa, i wszystkich zaorał. „Kapitan Hawk” na kanale „Polonia 1”, to być może najlepsze Mistrzostwa Świata i jednocześnie jeden z najlepszych westernów. Tak jak Sergio Leone i Ennio Morricone zawsze przywiązywali wagę do dźwięków, do zbliżeń, tak reżyser Tsubasy przywiązywał wagę do zbliżeń i dźwięków, a bramka zawsze wyłaniała się zza horyzontu, po kilku odcinkach. Szczególnie utkwiła mi w pamięci fraza „Jesteś zamkniętym tygrysem w klatce”, kierowana do Kodżiro, potężnego napastnika, który przechodząc do ekskluzywnej drużyny, miał utracić właściwą mu wcześniej agresję i drapieżność, był w ten sposób napominany przez dawnego trenera, trenera drużyny, w której rozpoczynał swoją szkolną karierę.
Na mundialu w 1994 r. Holandia grała z Brazylią i pojawił się Bergkamp. Oglądałem mecz na sportowym obozie. Połowa dzieciaków była za Holandią, połowa dzieciaków za Brazylią, ja za Holandią. Gdyby tak się zastanowić, popatrzeć w inne retrospekcje, to może się okazać, że moją ojczyzną piłkarską jest właśnie Holandia, bo jak to się w zasadzie dzieje, że z każdego mundialu pamiętam przede wszystkim Holandię? Nie płakałem, choć byłem smutny. Nie płacze się na obozach sportowych, tylko trzeba zacisnąć tygrysie zębiska, nawet jeśli nie jest się tygrysem, lecz guźcem
Francja1998
W 1998 r. chodziłem do czwartej klasy liceum, zaś w dzień otwarcia mundialu we Francji, osiągnąłem pełnoletniość. Czas jest zabawnym zagadnieniem lub paradygmatem, tak jak spostrzeżenie, że gdy prawnik stosuje spójnik logiczny „lub”, to nie jest zazwyczaj pewny, która ze spajanych wartości jest prawdziwa. Przeszłość lub przyszłość lub teraźniejszość, wszystko jest jednym, przeciągłym, nakładającym się na siebie wyobrażeniem lub przemijaniem. W 1998 r. dopadłem i obejrzałem na jakimś rosyjskim kanale telewizyjnym wszystkie po kolei filmy Sergio Leone. W każdym jednym wracałem do retrospekcji, wciąż wracam, są jak pozytywka.
Gdyby futbol był religią, to w roku 1998 poszedłem w pełną herezję, albowiem najważniejsza stała się dla mnie koszykówka. Gdy kończyłem dwutakt na niebroniony kosz, to po wykonaniu rzutu, zawsze klepałem otwartą po wypuszczeniu piłki dłonią w tablicę. Łup! Nad łóżkiem zawisł plakat Charlesa Barkleya.
Po maturze piłem piwo w lokalu pod nazwą „Paryski”, w którym bywała podobno Agnieszka Osiecka, ponieważ znajdował się w niedalekiej odległości od mojego liceum. Po egzaminie na studia, piłem piwo w lokalu pod nazwą „Giovanni”, znajdującym się w piwnicy przy bramie Uniwersytetu Warszawskiego. Tam oglądałem mecz Holandia – Argentyna, czyli pomimo herezji koszykarskiej, ciągnęło mnie z powrotem do piłkarskiego kościoła. Na marginesie, porównanie religijne jest w tym przypadku o tyle trafne, że tak jak większość ludzi wierzy w tego samego boga, choć inaczej, tak uderzenie piłką w głowę, jest tym samym uderzeniem, bez względu na to, czy trafia cię futbolówka czy piłka koszykarska, w dodatku nie jest przesądzone, które uderzenie jest bardziej bolesne.
Mam jeden istotny przebłysk. Po latach upokorzeń Reprezentacji Polski przez Anglików, doznałem syndromu sztokholmskiego i zacząłem kibicować piłkarskim Synom Albionu. Po części był to również efekt następującej koincydencji lub konsekwencji lub związku przyczynowego: Holandia – Bergkamp – Arsenal – Premier League. Związek przyczynowy sine qua non lub adekwatny związek przyczynowy.
Wracając do przebłysku. Podążałem wieczorem do domu z Agrykoli (warszawskiej ojczyzny ulicznej koszykówki), spieszyłem się na mecz Anglia – Argentyna. Wyskoczyłem na przystanku z autobusu, a na przejściu dla pieszych próbowało mnie zatrzymać czerwone światło. Nie zatrzymało, przebiegłem. Niepozorny człowiek, który grzecznie czekał przed zebrą po drugiej stronie ulicy, okazał się policjantem, wyciągnął legitymację, i powiedział „STOP!”. Skończyło się na pouczeniu, ale pouczeniu przeciągłym, więc zaliczyłem spore spóźnienie na pierwszy gwizdek. Starcie było arcyciekawe, Anglicy przegrali. Wtedy mi to wybitnie nie pasowało, a dziś myślę, że bardzo dobrze, że odpadli, zaś Argentyna przeszła dalej.
Tamten Stanisław był jakiś dziwny. To musiał być Staszek!
Tyle by było jednostrzałowych retrospekcji z 1998 r. A nie, czekaj! Jeszcze ćwierćfinał Dania – Brazylia, czyli ostatnia szarża braci Laudrupów, wyprowadzona wprost z albumów Panini, z kart dołączonych do gum do żucia „Football”, z plakatów wszytych do magazynu „Piłka Nożna”. Jakże bracia Laudrup pięknie zginęli na mundialu we Francji, odgryzając się potężnym przeciwnikom, półwolejem Briana w okienko, najwspanialej! Nigdy więcej ich nie widziałem, ale wyryli ślad w mej czaszce na wieki, że gdyby duński szekspirowski książę wykopał ją w przyszłości lub przeszłości, aby wygłosić słynny monolog, z pewnością dojrzałyby rysę i utknął przy „być”, zamilkł nie mogąc wydusić dalszych słów, które mu w usta wcisnął przed wiekami poeta.
Korea i Japonia 2002
Gdy patrzę z dzisiejszej perspektywy, to zdaje mi się, że mundial jest przeznaczony przede wszystkim dla dzieci w wieku szkolnym. Kto inny bowiem ma czas, aby śledzić te wszystkie mecze, rozgrywane przecież również w godzinach wczesnopopołudniowych? Kto jeszcze ma tyle niewinnego zapału, aby wybiec z kolegami na boisko, aby zgrywać bohaterów i antybohaterów, Indian i kowbojów? Kto inny niż dzieci w wieku szkolnym ma nadzieję, że sam zostanie wielkim piłkarzem?
W 2002 r. niestety nie byłem już dzieckiem w wieku szkolnym, a może na szczęście nim już nie byłem, choć lubiłem wówczas wciąż żartować, że chodzę na zajęcia sportowe po to, właśnie po to, aby selekcjoner wreszcie dostrzegł mój niekwestionowany talent i powołał do Reprezentacji Polski.
Korea i Japonia była dla mnie mundialem przełomowym, albowiem wówczas to ostatecznie przeciąłem pępowinę. Futbol (jak zapewne wynika z innych retrospekcji) zawsze był obecny w moim domu, a mecze Reprezentacji Polski stanowiły wydarzenia o charakterze rytualnym. Brat oglądał w skupieniu, raczej racjonalnie, ojciec refleksyjnie, ja z kolei emocjonalnie, jakimś pożarem, który gasił ojciec, choć pamiętam, że przecież od dziecięcia pozwalał przeklinać, jakby piłkarski mecz stanowił okoliczność wyłączającą w tym przypadku winę za czyn – jakby nie było – zasadniczo zabroniony. Mieliśmy niepisaną umowę, że co by się nie działo, mecze Reprezentacji oglądamy razem.
W 2002 r. wyprowadziłem się z domu i po raz pierwszy oglądałem mundial z małżonką, która uwielbia piłkę i zna się na futbolu lepiej niż ja (muszę tak napisać, ponieważ istnieje ryzyko, że przeczyta, wiadomo).
Jeśli mi utkwiło w pamięci coś stricte piłkarskiego, stricte westernowego, czytelna retrospekcja, to jest to mecz Polska – Portugalia, który rzetelnie został uwieczniony dla kultury narodowej przez Maleńczuka śpiewanym felietonem zatytułowanym „Mundialeiro”.
Najlepiej pamiętam zmagania obrońcy Tomasza Hajty z napastnikiem Paulettą. Padał deszcz, wiec jeśli miałbym szukać ruchomego obrazu pod tę konfrontację, wybrałbym „Potop” Jerzego Hoffmana i pojedynek Kmicica z Wołodyjowskim (który to pojedynek, skoro wspomniałem we wcześniejszych akapitach ojca, to muszę za nim dodać, w powieści nie rozgrywa się w deszczu, lecz w nocy, przy pochodniach, ale zapomniałem, że wy, dupki, wciąż nie czytaliście Trylogii, jak zwykł do nas mówić). Hajto z tą swoją żelem ułożoną fryzurą, która okrutnie została rozpuszczona przez wodę lejącą się z niebios i przeszła w galaretę, miotający się bezradnie za Portugalczykiem, w istocie przypominał Kmicica, którego Jerzy Michał kwituje nieśmiertelną ripostą słyszaną niegdyś w każdym polskim domu przy okazji większości świąt kościelnych, brzmiącą: „Waść machasz jak cepem”, gdy Pauletta strzela trzecią swoją bramkę. Gdybym miał ustalić, kto w pojedynku Polski i Portugalii, Hajty i Pauletty był protagonistą, kto antagonistą, nie miałbym dziś żadnych wątpliwości.
Bez względu na wyraziste postacie, „Futbola na tak” okazał się strasznym kiczem, przechodząc płynnie w „JEPUP” (pozdro dla kumatych)
Piłem tyskie piwo i wywiesiliśmy w oknie flagę.
Niemcy2006
Podczas mundialu w 2006 r. mieszkaliśmy w kawalerce przy ul. Waszyngtona, na Kamionku. Mieszkanie działało jak szklarnia, odwrócone oknami w stronę południową, jeśli się nie mylę, w stronę linii tramwajowej łączącej wschód z zachodem Warszawy, prawą i lewą stronę miasta. W letnich miesiącach budziłem się zlany potem, ponieważ słońce zaczynało się dobijać przez szyby od samiuśkiego wschodu. Małżonka zawsze wybiera duchotę, gdy alternatywą jest hałas, więc wpuszczaliśmy gorąc, zatrzaskując okna przed tramawajami. 24 metry dzieliliśmy z karaluchami, jak to czasem trzeba w starym budownictwie. Nic przyjemnego, ale cóż, życie, tak zdobywano Dziki Zachód. Za kawalerkę płaciliśmy chyba z tysiąc dwieście plus rachunki, przesympatycznemu emerytowi, który wciąż podrywał mi żonę i wiecznie jej opowiadał o swoich wspaniałych synach, zaś developer spóźniał się drugi rok z oddaniem mieszkania na kredyt. Popsuła się lodówka, więc kupiliśmy nową, tę samą w której gra piłkarska Barcelona. Nie był to dobry wybór, albowiem nowa lodówka chrapała w nocy bardziej jak ja. Ale czy inna by nie chrapała?
Paweł Janas nie wybierał lodówek, nawet jeśli miał w przeszłości coś wspólnego z firmą Amica, natomiast selekcjonował piłkarzy na mundial w Niemczech, wiec nie obyło się bez narodowej strzelaniny w OK Corral. Najlepszy rewolwerowiec, który zjawiał się znikąd zawsze wtedy, kiedy było trzeba, został w domu. Tomasz Frankowski tego nie rozumiał, i piłkarska Polska również nie rozumiała, ale może była to racjonalna decyzja, skoro Frankowski przestał grać w piłkę klubową? Nie wiem, nie mnie osądzać. Znałem wielu gości, którzy osądzali, a potem sami musieli wyjść na boisko piłkarskie albo do koszykówki, i wtedy miękli, jak żarcie w rozmrożonej lodówce.
Pomimo że oboje z żoną pracowaliśmy, utrzymywaliśmy się w sumie tylko dzięki pomocy mojej teściowej, i gdyby nie ona, to pewnie byśmy nie przetrwali. Niech to wybrzmi w niniejszej retrospekcji, tak będzie dobrze i słusznie, albowiem taka jest właśnie prawda: sprawiedliwa, najlepsza Teściowa.
Na premierowy mecz z Ekwadorem, który odbywał się w przededniu moich urodzin, zaprosiłem starszego brata, z którym nie byłem pokłócony. Mundiale zawsze chodziły w parze z moimi urodzinami, dopóki Katar nie okradł poniżej podpisanego z prezentu, być może powinienem wystąpić o wysokie odszkodowanie.
Mundial 2006 był dla mnie w pewnym stopniu, powrotem do dzieciństwa, albowiem małżonka wniosła w posagu nieduży, kolorowy telewizor, który przypominał mój rodzinny radziecki 14 – calowy odbiornik z czasów włoskich mistrzostw w 1990 r. Ustawialiśmy go na krześle, siadaliśmy na podłodze i oglądaliśmy z plecami opartymi o kanapę. Piłkarze grali, piłem z bratem piwo, nie pamiętam jakie piwo, być może tyskie, choć trzeba zaznaczyć, że wybór piwa w sklepach zwiększał się rok do roku. Ekwador kopał naprawdę nieźle, i było trochę przykro, że nasi przegrywają, ale nie potrafiłem dojrzeć w telewizorze jakiekolwiek szansy na zwycięstwo. Piwo kopało również. Mecz otwarcia, mecz o wszystko, mecz o honor, tak miało to lecieć, jak cztery lata wcześniej. Gdyby można było wpuścić na boisko naszą potężną barcelońską lodówkę! Ona zmiotłaby Ekwadorczyków, a potem Niemców także. Z rozpędu, z operowo głębokim, nocnym pomrukiem. Naszej lodówki Paweł Janas jednak nie powołał.
Być może bardziej wtedy rozmawiałem z bratem niż oglądałem mecz?
Wypiłem dużo piwa i po wyjściu brata, już późną nocą, zasnąłem na podłodze pomiędzy łazienką i łóżkiem. Ciekawe, czy się obudziłem.
RPA2010
Okres pomiędzy mundialem w 2006 r. i mundialem w 2010 r., jest dla mnie kluczowy, tak jak kluczowe potrafiły bywać podania Zinedine Zidane’a, jednego z największych piłkarzy wszechczasów, który pożegnał się z karierą zawodniczą w iście westernowym stylu, uderzając z główki włoskiego obrońcę Materazziego w finale niemieckich Mistrzostw Świata, strącając swoich kompanów w przepaść, niczym Patt Garrett opuszczający Billego Kidda. Kończąc ten przebłysk i odwracając lustro na berlińskim boisku w przeciwną stronę, scenę starcia pomiędzy Francuzem i Włochem można postrzegać jako zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda, gdzie tchórzliwym Robertem Fordem jest z pewnością Materazzi. Dla pełnej jasności, ja pomiędzy 2006 i 2010 nikogo nie znokautowałem, natomiast zaczęły mnie nokautować dzieci, które pojawiły się na świecie. Podczas mundialu w 2010 r. starszy miał już ponad trzy lata, zaś młodszy z pół roku. Spałem wtedy, gdy przeciwnicy spali, czyli nie za często i nie za długo. Prawdziwe męstwo.
Starszego syna zabrałem na pierwszą wyprawę na boisko, na wspaniały nowy orlik, wybudowany dzięki środkom z Unii Europejskiej, aby zainicjować jego piłkarską przygodę, gdy miał dwa lata z okładem. Gdy nasze stopy spoczęły na sztucznym podłożu z trawy syntetycznej, w obrębie pola karnego, kopnąłem pierworodnemu piłeczkę, aby i on ją kopnął, najlepiej w kierunku bramki, niczym wysunięty napastnik, klasyczna dziewiątka, albo w moją stronę, tytułem predyspozycji na zawodnika pozycjonowanego na stanowisku reżyserskim. Popatrzył obojętnie jak kula przetacza się obok niego, po czym przeszedł na bieżnię okalającą piłkarskie boisko i zaczął biec. Przebiegł dwa okrążenia chwiejnym, dziecięcym sposobem, a dziś ma szesnaście lat i z powodzeniem uprawia lekkoatletykę. Niemniej, istnieje istotne ryzyko, w zasadzie prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że w 2010 r. bezskutecznie próbowałem zainteresować chłopaka mundialem.
Mundial 2010 r. pamiętam głownie z papierowych gazet, które na niedługo przed definitywną zagładą, przeżywały rozkwit, rzucając ostatnie rezerwy, aby wygrać skazaną na porażkę walkę z internetem i smartfonami. Pamiętam, że było dużo wielostronicowych dodatków. Wychodziłem na spacer z dziećmi, czekałem aż jeden przeciwnik zaśnie, drugi pójdzie na zjeżdżalnię i próbowałem oddać się lekturze, ale starszy nigdy nie dawał za wygraną, bo on nie chodził, tylko cały czas biegł, szaleńczo biegł po drabinkach, huśtawkach, dookoła i z powrotem, po całym jordanku, z jordanka do parku, a ja – na swojej wachcie – za nim, aby nie stracić z pola widzenia. Nie zatrzymywał się ani na chwilę, jakby był nakręconym królikiem z niewyczerpywalnymi bateriami. Jednym okiem na wózek, drugim na starszego, nogami w lewo, rękami w prawo. Wtedy po kilku latach stagnacji, zacząłem wracać do zupełnie niezłej formy sportowej.
Finał udało się obejrzeć. Holendrzy nie zatrzymali Hiszpanów u szczytu ich potęgi. Futbol proaktywny zwyciężył futbol reaktywny. Piłka nożna wchodziła w piękną, klasycystyczną epokę. Polacy wciąż błądzili, nawet jeśli już nie na klepiskach, tylko nowoczesnych orlikach i coraz to ładniejszych stadionach, budowanych w kierunku Mistrzostw Europy 2012, które przypadły Polsce i Ukrainie. Niby wychodziliśmy z chatek, ale pierwsze słowo tej tezy jest najistotniejsze.
Brazylia2014
Młodszy syn od początku grał w piłkę. W 2014 r. uczęszczał już do zorganizowanej szkółki. Czasem się zastanawiałem i zastanawiam, czy trenuje futbol dlatego, że ja, jako ojciec, samolubnie tego oczekiwałem, czy jest to jego indywidulane ukształtowanie? Zakładam, że znaczenie ma tak jedno, jak i drugie, mając nadzieję, że wewnętrzny pierwiastek jest silniejszy lub przynajmniej równie silny co zewnętrzny. Starszy syn w 2014 r. mawiał z kolei do mnie tak: – dobrze, mogę zagrać w piłkę, ale jak potem się będziesz ze mną ściągał. Miał wtedy siedem lat, a ja byłem w zupełnie dobrej kondycji po tym jak mnie ganiał po parkach, jordankach, i placach zabaw, regularnie biegałem i grałem w koszykówkę na bardzo przyzwoitym, amatorskim poziomie, ale prześcignąć go na sześćdziesiąt metrów, już wtedy było mi naprawdę ciężko.
Od kilku lat interesowałem się wiec przede wszystkim dziećmi, co stanowi zupełnie naturalną kolej rzeczy, a w wolne chwile, które zaczęły się przydarzać, sam piłowałem w sport. Rodzicielstwo, gdy już się w nim odnajdziesz (bo z początku, zawsze błądzisz), potrafi dać ogromne pokłady energii. Piłkę oglądałem od wielkiego dzwonu, nie kojarzyłem większości piłkarzy. Trochę tak, jak w tym wielokrotnym motywie westernowego łajdaka, który po latach rozrób osiada gdzieś na odludziu, poświęca rodzinie i uczciwej pracy na farmie, żądając spokoju i szczęścia, tak jak Clint Eastwood w „Bez przebaczenia”.
Dawni kompani zawsze odnajdą po jakimś czasie marudera. W 2014 r. jeszcze mnie nie odnaleźli, choć brazylijski mundial niebezpiecznie kręcił się po okolicy. Widziałem go na boisku szkolnym, na które uczęszczałem z dziećmi, widziałem go na piłkach, które wtaczały się do mieszkania, tłukły o ścianę i wywracały wazony, pojawiał się późnym wieczorem nagle w telewizorze, rozbłyskał jak ta dziewczynka z horroru, która się skrada, a twarz jej zasłaniają czarne włosy, przyciągał tekstami w papierowych gazetach, które wydawano w dalszym ciągu, a ja nie wiedziałem, że na blogu Rafała Steca „A jednak się kręci” toczy się zażarta, wielowątkowa piłkarska dyskusja, bo nie spodziewałem się w tamtym czasie, że w internecie można prowadzić rozsądną dyskusję. Żyłem spokojnie, uprawiałem rolę, wypasałem krówki, wyrywałem chwasty. I komu, przepraszam, to przeszkadzało?
To co pamiętam, to pamiętam, że Niemcy upokorzyli Brazylię w półfinale, gospodarza, następnie sięgnęli po mistrzostwo. Rządził tam i dzielił Mesut Ozil, prawdziwy poeta.
***
To na razie KONIEC, lecz mundialowa przygoda pozostaje nieskończona, jak nieskończona jest dolarowa trylogia oraz muzyka Ennio Morricone jest nieskończona. Po prawdzie, powinienem wydobyć z głowy więcej retrospekcji, powinny być one bardziej wyraziste, obfitować w ciekawsze szczegóły, tak odczuwam, ale – po pierwsze – lubię sprawy i rzeczy, kiedy nie są doskonałe lub perfekcyjne, po drugie, nie jestem profesjonalnym autorem, ale autorem nieprofesjonalnym, spaghetti filozofem, kontynuacją ostatniej sceny filmu „Amator” Kieślowskiego, gdy Filip Mosz kieruje kamerę w swoją stronę, nie bardzo umiem inaczej. Z Czasem moje meczowe wspomnienia stają się krótkotrwałe. Mundial co cztery lata, za każdym razem ma znaczenie, nawet jeśli mniejsze niż wcześniej, albowiem jest punktem odniesienia, ale jednocześnie, zawarta w nim piłka nożna, rozrzedza się w rzeczywistości dorosłego człowieka i kruszeje, jak Fantazja w „Niekończącej się opowieści”. Gdy futbol odjeżdża w jedną stronę jak jeździec znikąd na końcu westernu, ja odjeżdżam w drugą stronę jak Noodles z „Dawno temu w Ameryce” w chińskim teatrze, patrząc na mistrza z Rosario, Panie daj mu tytuł, i zapominam. Dzielni i najlepiej na świecie opłacani robotnicy z Francji i Argentyny, za chwilę będą kończyć kolejne piętro Domu w którym mieszka duch. Jeślibyście chcieli złożyć wizytę w miejscu mojego zamieszkania, nie dzwońcie domofonem, nie próbujcie skorzystać z windy (zaznaczałem na wstępie, że nie działa), nie próbujcie przegonić dziecka grającego w piłkę, ani tego grubaska w okularach w przebraniu szeryfa. Skierujcie cierpliwie swoje kroki na klatkę schodową. Mieszkam na parterze, albo na poddaszu, gdzie właśnie wieszam pranie…
Jak wielokrotnie wskazywałem w poprzednich pismach: życie jest westernem, pisane italikiem.
Nic dziwnego zatem, że większość filmów, a nawet seriali, to westerny, a ściślej rzecz biorąc: antywesterny. Po prostu wielcy reżyserzy, czyli z założenia – przede wszystkim, choć nie wyłącznie – twórcy włoscy oraz makaroniarz Quentin Tarantino, dążą do uniwersalnego uwiecznienia istoty ludzkiej egzystencji na srebrnym ekranie taką, jaką ona jest, bez przesadnego oglądania się na rzeczywistość, wykładaną klasycznymi zmysłami, która – jak wiadomo – bywa najbardziej zwodnicza i czasem warto się jej wystrzegać, poszukując prawdy obiektywnej, artefaktu tak mitycznego jak Święty Graal, i równie jak Święty Graal zaginionego na zawsze.
Świat jest zakłamany, przeżarty złem pierwotnym, uczynionym przez ludzi, oraz złem wtórnym – także, przez ludzi uczynionym, dodatkowo świat jest brzydki, to pewne, zaś jedynie uzupełniająco być może – dobry, ale nawet jeśli dobry, to wyłącznie ironicznie, najczęściej: bezimiennie. W konsekwencji, nie można o nim opowiedzieć zupełnie na wprost, albowiem każda relacja, która miałaby być w intencji rzetelna, jest u źródła zatruta złem lub brzydotą, czyli wypaczeniem, nawet jeśli są wyjątki, które potwierdzają regułę. Tak podpowiada mi wiedza czerpana z postępowań sądowych, wiem o czym piszę. Widziałem ludzi, którzy mówili prawdę na jakiś temat i ludzi którzy na ten sam temat również mówili prawdę, choć zupełnie inną, przeciwstawną, a wszyscy byli do swojej racji stuprocentowo przekonani: powodowie, pozwani, biegli, czy uczestnicy, na końcu: sędzia, drugi sędzia, i trzeci sędzia.
Stąd być może właśnie wzięła się słuszna idea antywesternu, aby ustawić i odpowiednio zakrzywić spojrzenie, prawdopodobne opowiedzieć poprzez mniej prawdopodobne lub zmyślone, ale wyraziste i krwiste, zaburzyć proporcje i wystrzelić ze sztucera Henry’ego, że się tak wyrażę, a mam nadzieję, że szanowny Czytelnik nadąża. Jestem głęboko przekonany, że poprzez buńczuczne spojrzenie rzucone spod kapelusza, poprzez pieśń harmonijki wyłaniającą się zza pisku kół hamującego pociągu na stacji kolejowej, gdzieś daleko, w nadprzestrzeni, że tym sposobem można dojść do pierwotnej prawdy o człowieku lub usłyszeć ją w muzyce mistrza Morricone.
Dopiero westernowe dotknięcie pozwala wyjść z półmroku i nabrać perspektywy. Takie jest moje stanowisko, a zajmowałem w karierze stanowiska znacznie bardziej kuriozalne, i to wcale nie pisząc ich kursywą.
Przyjdzie wtedy jeden z drugim, druga z trzecią, lub na odwrót i rzekną, że to nieprawda, że to nie jest możliwe, aby wszyscy w jakimś miasteczku co do jednego byli źli, tchórzliwi, skorumpowani, że nieprawdziwą jest oscarowa piosenka D.Tomkina pt. „High Noon”: „Powiem wszystko tak, jak było/Miał stu przyjaciół powiem wam/I miał dziewczynę bardzo miłą/I co miał z tego, i co miał z tego/Gdy przyszła bieda został sam (…)” A ja odpowiem: głupcy, co nie potraficie czytać między proporcjami. Zazwyczaj jestem wyrozumiały być może, ale nie dam obrażać westernu.
Wracając jednak do poruszonej w jednym z poprzednich akapitów, i z pewnością nieprzypadkowej „nadprzestrzeni”. Najwspanialszym antywestrnem ostatnich lat jest gwiezdnowojenny „Mandalorian”. Mistrzostwo Świata w piłce nożnej od pierwszej sceny w saloonie czy tam kosmicznej kantynie (nieistotny detal, kto by się przejmował prawdą zakłamaną, celowo zakrzywioną w sosie pomidorowym), od pierwszego wycia śnieżnej wichury i pojawienia się w drzwiach samotnego rewolwerowca, łowcy nagród. Posługując się czytelnym porównaniem: „Mandalorian” przypomina między innymi „Prawo forsy” („Bounty Law”), fikcyjny serial stworzony przez Tarantino dla potrzeb obrazu „Pewnego razu w Hollywood” (a które to „Bounty Law” być może wkrótce wybije się na niezależność), a za nim, za tą fikcją w fikcji: wszystkie odcinkowe opowieści, stanowiące dlań niewątpliwą, prawdziwą inspirację.Jest w „Mandalorianinie” opowieść o drodze i motyw starego wilka opiekującego się szczenięciem, jest fletnia Morricone. Jest w nim wszystko lub prawie wszystko. Co jednak być może najistotniejsze z punktu widzenia niniejszego wpisu, poza archetypem zaczerpniętym z „Odysei” – podróży z planety na planetę, są w arcydziele Dave’a Filoniego retrospekcje, urywki z przeszłości głównego bohatera, dzięki którym można próbować dekodować czas teraźniejszy i przyszłość.
Retrospekcje są dla mnie solą westernu do tego stopnia, że sam mam urywki z oglądania westernów w dzieciństwie razem z ojcem lub bratem. Retrospekcje występują w każdym szanującym się antywesternie, tak jak występują w życiu. Retrospekcje stanowią w szczególności klucz takich obrazów Sergio Leone jak: „Za kilka dolarów więcej”; „Garść dynamitu”, „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”, „Dawno temu w Ameryce”, westernów być może najlepszych (w każdym razie z tych najbardziej znanych), a ściślej rzecz biorąc: antywestrenów. Nikt nie zrozumie Mortimera i jego antagonisty, jeśli nie dojrzy czasowego przebłysku w dźwięku pozytywki, ani nie zrozumie Seana, jeśli nie będzie wiedział cóż on najlepszego lub najgorszego nawyprawiał podczas fikcyjnej rewolucji w północnej Irlandii, ani nie zrozumie Charlesa Bronsona, jeśli nie usłyszy pieśni Harmonijki śpiewanej przezeń dla brata, że o Noodlesie z „Dawno temu w Ameryce” nie wspomnę, tym bardziej i albowiem, że całe arcydzieło wieńczące przedwcześnie niestety zakończoną twórczość Loene z 1984 r., jest z pewnością jedną potężną trójwymiarową retrospekcją. Konkludując: nie ma westernu bez retrospekcji, nie ma świata bez retrospekcji, i nie ma człowieka bez retrospekcji. Albo co najmniej: być nie powinno
Jaki to ma związek z mundialem? – zapytacie.
Mundial to także western, tym bardziej, że aktualne Mistrzostwa Świata odbywają się na planecie Tatooine – odpowiem – a zanim piłeczka dotarła do piaszczystej jak okiem sięgnąć ojczyzny Luka Skywalkera rządzonej przez okrutną, tyraniczną i przestępczą żabę, podróżowała przez inne, liczne planety, albo ja podróżowałem A tak zupełnie szczerze: mundial to przede wszystkim retrospekcja lub retrospekcje, wspomnienia, zaś w najbliższym czasie – o ile ziszczą się warunki i pozwolą możliwości – zamierzam odpalić przebłyskiem kilka westernowych retrospekcji (za garść dolarów oczywiście), a kilka się nazbierało. Kilka mniej lub więcej. Czasem zastanawiam się ostatnio, czy nie znalazłem się już przypadkiem (lub wcale nieprzypadkowo) w połowie opowieści:
1986
Z pierwszego mundialu, który zawędrował do mojej duszy (piłkarskie mistrzostwa świata chłonie się przede wszystkim nieistniejącą duszą, jak sądzę), mundialu w Meksyku, pamiętam w zasadzie tylko dwie sceny. Spiszę dopóki nie zapomniałem, bo sporo ostatnio zapominam. Najwyraźniej mózg ludzki ma ograniczone możliwości, niczym szafa na ubrania. Upychasz rzeczy potrzebne do pracy, więc mebel nie jest w stanie już udźwignąć krótkich spodenek z przeszłości. Gdy myślę o Mistrzostwach Świata w Meksyku, to moje myśli rymują się z pierwszymi dwiema retrospekcjami Harmonijki z „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”, które zostały zabawnie zacytowane przez Tarantino w „Django”. Widzę dosłownie dwie sceny, jak za mgłą, jakbym miała wadę wzroku, którą – swoją drogą – od dzieciństwa mam w istocie całkiem sporą.
W pierwszej scenie jesteśmy całą rodziną (mama, tata, starszy brat, młodsza siostra) u dziadków od strony mamy. Siedzimy w niewielkim dużym pokoju, przy stole, część z nas na kanapie, część na krzesłach, coś jemy. Tylko ojciec nie siedzi przy stole, ale kilkadziesiąt centymetrów od telewizora, w rogu, na taborecie. Telewizor jest kolorowy, my mieliliśmy w tym czasie czarno-biały. Od czasu do czasu, ojciec podskakuje na siedzisku, coś tam mówi jakby do siebie, dziadkowie dziwnie na niego patrzą. Trwa mecz Polska – Brazylia, tego jestem pewien. Jestem również pewien, że w którymś momencie, tata mówi nieco głośniej, że Boniek próbował nożycami (muszę sprawdzić, czy faktycznie była taka sytuacja, że Boniek próbował nożycami, kiedyś sprawdzę), a potem, po pewnym czasie, jest zawiedziony i zrezygnowany.
Dziadkowie mieszkają przy ulicy Brazylijskiej, zabawne.
W drugiej scenie z Meksyku, która – jak dedukuję – musiała nastąpić nieco później, jestem w mieszkaniu u dziadków od strony mamy, ale wyłącznie ze starszym o rok i cztery miesiące bratem. Rodzice i dziadkowie musieli widocznie gdzieś pojechać w ważnych sprawach dorosłych. Patrzymy w kolorowy telewizor ustawiony w rogu pokoju, przy wyjściu na kwadratowy balkon, w mecz finałowy Niemcy – Argentyna. Brat jest bardziej obeznany z piłkarską sytuacją niż ja, a kibicuje – chyba – Argentynie (za cztery lata będzie kibicował i Niemcom i Argentynie, będzie miał w kapslowym arsenale te właśnie dwie drużyny, podczas gdy ja wypuszczę kapslami na dywan Belgię i Holandię), coś mi tłumaczy, że Maradona to i tamto, przepraszam – obraz mi się rozmywa. Podoba mi się nazwisko „Littbarski, bo brzmi znajomo. Brat się cieszy, że wygrywa Argentyna, choć bardzo zarazem docenia postawę Niemców.
Najgorszy jest Staszek. Smoła drzemiąca w człowieku. Smoła wymieszana z żółcią, potrafiąca sama się z siebie zagotować i wykipieć uszami, oblepiając Stanisława najpierw od wewnątrz, prowadząc do poparzenia i czarnego krzyku jak u Munka.
Nie wiem, skąd wziął się Staszek. Chciałbym aby go nie było, ale jest. Bulgocze gdzieś pod spodem z radości w te wszystkie pozornie potoczyste rozprawy pomiędzy którymi trzeba napisać w nocy pismo procesowe. Uwielbia ostatni dzień terminu i odliczanie numerków na poczcie do północy. Wtedy wzbiera na sile i wyczekuje najlepszego momentu, zaczyna pulsować rzucanymi w czkawce „kurwami”.
Są trzy sposoby na Staszka, bo wiem, że on tam jest, niestety niedoskonałe. Staszka można zabiegać, zajeść, lub zaczytać.
Na bieganie Stanisław nie ma już siły, naprawdę. Próbowałem po wielokroć wracać do sportowej aktywności, ostatnio do koszykówki, do kolegów sprzed lat, niestety bezskutecznie z najróżniejszych przyczyn, zawsze wyskoczy jakaś przeszkoda na ostatniej prostej. Kiedyś Staszek był zabiegany na amen, i to były być może najlepsze czasy dla Stanisława. Zajadanie Staszka praktykuję jak najbardziej, najchętniej świeżym pieczywem w soboty i ciastem, ale ma ono efekt krótkotrwały, finalnie bardzo często odwrotny od zamierzonego. Zaczytać Staszka można filmem, serialem lub książką, jak każdego być może, zmuszając do żeglugi przez kilka godzin w innym kierunku, zrzucając winę na antybohaterów.
Staszek jest silny. Stanisław się z nim mocuje, ale ostatnio przegrał.
Był dziecięcy mecz, trzynastolatków. Najpierw Staszek zaczął miotać pod nosem, że tak się nie gra, że gdzie jest pressing, czego oni ich uczą na litość boską, dlaczego nie z pierwszej piłki, czemu nie na dwa kontakty. Dobra małżonka uspokajała, najlepsza małżonka, ale niezabiegany i niezajedzony Staszek, jakiś niezaczytany bo z samego rana, już od środka bulgotał. W końcówce trener przeciwnej drużyny zaczął się kłócić z sędzią, krzyczeć na niego zaczął, że piłka powinna być w drugą stronę. Staszek wstał, chwycił za szyję Stanisława, za gardło, i wykipiał:
– PANIE TRENERZE, DO BUDY!!!
Wszyscy rodzice z naszej drużyny się spojrzeli zdziwieni, bo nie znali dotąd Staszka, znali tylko Stanisława, ktoś szepnął „no bez przesady”, a jakieś kobiety z drużyny przeciwnej, z przestrachem w oczach zapytały głośno: – Panie, do jakiej budy?! Na co Staszek Stanisław odkrzyknął:
– JAK TO DO JAKIEJ?, DO TRENERSKIEJ!!!
Po czym Staszka ugasił wstyd Stanisława. Syczało. Wstałem i wyszedłem.
Na razie nie wrócę, nałożyłem na siebie zakaz stadionowy.
Wit Stwosz, wieki artysta późnego gotyku był Niemcem, nazywał się Veit Stoss, nawet jeśli przez długie lata tworzył w Polsce, a jednym z jego najwybitniejszych dzieł jest ołtarz główny Kościoła Mariackiego w Krakowie, wykonany w latach 1477 – 1489. Jednym z najciekawszych wątków w życiorysie rzeźbiarza, jest spór prawny, w jaki się wdał po powrocie do Norymbergii. Twórca miał zainwestować wysoką kwotę w spekulacje tekstylne, której nie mógł odzyskać, następnie sfałszował dokument poręczenia, co jednak zostało ujawnione. Veit Stoss został pociągnięty do odpowiedzialności karnej, która – w wyniku nadzwyczajnego złagodzenia kary – polegała finalnie na wypaleniu mu piętna na policzkach.
Idąc równym marszem z dworca kolejowego do Prokuratury Okręgowej w Katowicach, ulicą Wita Stwosza, pod górę, pomyślałem, że trudno o lepszego patrona dla drogi, którą podążam. Niemiec i przestępca – Katowice i prokuratura, równanie, jak się wydaje, idealne tak z historycznego jak i matematycznego punktu widzenia. Trochę oszukuję, przepraszam (całe życie w kłamstwie, jak to adwokat), bo o życiorysie Wita Stwosza pomyślałem dopiero nieco później, kiedy już wracałem na dworzec, albo nawet jeszcze później, w każdym razie, chronologicznie po postawieniu mi zarzutów przez prokuratora Prokuratury Okręgowej w Katowicach (dalej również jako „Prokurator”). Zarzutów, od których nie mogę się uwolnić.
Byłem w życiu w wielu gabinetach prokuratorskich i rozmawiałem z wieloma prokuratorami, zawsze w roli procesowej wynikającej z wykonywanego zawodu, jako pełnomocnik pokrzywdzonego, pełnomocnik świadka, lub obrońca, i w takiej roli przyjechałem również do Prokuratury Okręgowej w Katowicach. Prokurator zadzwonił kilka dni wcześniej, zapraszając na czynności. Wszystko wpisywało się w schemat do którego jestem od lat przyzwyczajony. Przygotowałem się do sprawy, zrobiłem notatki, ustaliłem kilka węzłowych punktów stanowiska faktycznego, ale gdy przekroczyłem próg wejścia do gabinetu Prokuratora, zrozumiałem, że ewidentnie coś jest nie tak.
Najpierw uderzyła mnie muzyka klasyczna dudniąca z perfekcyjnie uregulowaną głębokością, oraz orientalna woń kadzidełek. Cały, sporej wielości pokój został usłany roślinnością. Na ścianach wisiały wyszukane, nieoczywiste grafiki. Gdy się przywitaliśmy, Prokurator zapytał, czy mam ochotę na kawę, na co ja odparłem, że bardzo chętnie. Usiadłem i spojrzałem w jeden z dwóch ekranów, przy których siedział asystent Prokuratora wykonujący czynności protokolanta, prosto w oczy Toshiro Mifune uchwyconego w kadrze z końcówki obrazu „Tron we krwi” Kurosawy, gdy grana przezeń makbetańska postać miota się w szale na murach zamku z samurajskim mieczem w ręku, przeszywana śmiertelnie łuczniczymi strzałami przeciwników.
W którymś momencie prowadzonych czynności, smakując kawę o specyficznym smaku, z nutą jakby korzenną i cytrynową (potem okazało się, zamówioną z Syrii, paloną z kardamonem), nie wytrzymałem i palnąłem znienacka: – „Tam w tle pulpitu, to musi być Toshiro Mifune i „Tron we krwi”! Są takie chwile w przesłuchaniach, gdy coś nagle zaskakuje, klocki zaczynają do siebie pasować, a podmiot procesowy rzuca się wówczas na przeciwnika jak drapieżnik na ściganą zwierzynę. Prokurator tylko czekał na moje nawiązanie do Kurosawy, a ja zdałem sobie sprawę, że jestem zgubiony. – Brawo! Widzi Pan, różnie próbują, dotąd najbliżej był świadek, który zapytał, czy nie jest to kadr z „Siedmiu samurajów”. Następnie zaczął opowiadać o grafikach wiszących na ścianach. O Fijałkowskim, uczniu Strzemińskiego, i jakimś innym jeszcze grafiku, który miał siostrę bliźniaczkę i umarł chwilę po jej śmierci, upadając na ulicy.
Czasem zdarza mi się szukać ukradkiem w telefonie tezy orzeczniczej lub numeru przepisu, aby odeprzeć zagrożenie w postępowaniu, tym razem rozpaczliwie poszukiwałem definicji „konstruktywizmu”, aby nie wyjść na kompletnego ignoranta. Zmieniłem kierunek dyskusji (jestem w tym wyszkolony) i walnąłem, że wkrótce w Warszawie będzie wystawa Canaletta. Prokurator był na to przygotowany i wówczas w ripoście wygłosił postanowienie o przedstawieniu zarzutów: – A czy był Pan na wystawie Witkacego w Muzeum Narodowym? – zapytał. – Eee… – odrzekłem. Dyskusję przerwał powrót mojego mocodawcy z toalety, ale było za późno. Tak już to czasem właśnie bywa w postępowaniach przygotowawczych, że trzeba mieć lepszy refleks.
Wracałem do Warszawy ulicą Wita Stwosza, jako podejrzany.
Wczoraj, w sobotę, kończąc popołudniowy spacer z psem, usłyszałem przed naszym blokiem rozpaczliwe miauczenie. Miauczenie dobiegało z czubka modrzewia, który wyrasta naprzeciwko, za wąską jezdnią, na rogu, sięgając wysokości trzeciego piętra. Nie wiem, skąd w tej okolicy wziął się modrzew, natomiast kot wspiął się na drzewo wiedziony instynktem drapieżcy, bo na drzewie znajduje się ptasie gniazdo. Drapieżca w swej dzikości pomknął w górę, a potem spojrzał w dół i zapłakał z przerażenia, albowiem zorientował się, że nie potrafi zejść, albo nawet jeśli potrafiłby, to nie jest w stanie opanować lęku wysokości.
Sąsiadka z trzeciego piętra wyjrzała z okna i powiedziała, że kot płacze już od trzech godzin. Dzwoniła na Straż Pożarną, ale odparli jej, że nie przyjadą, za wysokie koszty, zaś wbrew obiegowej legendzie, nie jest to ich robota. Zapytała czy może ja nie mam jakiegoś pomysłu. Znów popatrzyłem na górną część drzewa, gdzie kitku w panice kicał po drobnych gałęziach, nie wiedząc do czynić. Zaprowadziłem psa do mieszkania i sięgnąłem do internetu. Znalazłem poradę, aby przynieść pod drzewo jakieś smakołyki, karmę, a wówczas kot powinien zejść. Sięgnąłem po szyneczkę, wybiegłem pod drzewo. Zacząłem wołać: „kitku, kiciu!”, ale kot nie zszedł, więc sam z żałości zjadłem wędlinę.
Zadzwoniliśmy po „Ekopatrol”. Powiedzieli, że jeśli przyjadą, to za kilka godzin, być może, może tak, a może nie.
Kot miał na szyi obrożę, więc nie jest to zwierzę całkiem dzikie, ale udomowione. Małżonka skontaktowała się z koleżanką kociarą z okolicy, koleżanka małżonki swoimi kanałami puściła wiadomość o wydarzeniu. Po jakimś czasie, pod drzewem zjawili się domownicy kota (nie stosuję pojęcia „właściciele”, bo wydaje się kompletnie nieadekwatne, zupełnie jak wiele innych prawniczych pojęć, które wypaczają właściwe postrzeganie otaczającej rzeczywistości), matka z synem w wieku licealnym. Przynieśli karmę i zaczęli wołać zwierzaka po imieniu: „Nina, nina!”. Kotka nie zeszła. Beczała jak owieczka.
Po kolejnych kilku godzinach, gdy już zrobiło się ciemno, matka kotki przyjechała z jakimiś młodymi chłopakami, wyposażonymi w sprzęt alpinistyczny. Wydawało się, że to koniec kłopotu, a biedna istota jest uratowana. Chłopak wspiął się na modrzew, ale kotka zaczęła z nim walczyć, podrapała, i spieprzyła na najwyższe gałęzie, do których żaden człowiek, choćby najdzielniejszy alpnista, fizycznie nie ma sięgnięcia. Po kota przyszło ocalenie, ale kot przestraszył się ocalenia jeszcze bardziej niż swojej sytuacji na modrzewiu. Prawdopodobnie – jak sądzę – ten sam instynkt, który zaprowadził go (ją) na drzewo, stanowił teraz przeszkodę, aby zaufać człowiekowi.
Dziś rano, w niedzielę, kotka wciąż beczała jak owieczka, tylko jeszcze głośniej i bardziej rozpaczliwie niż wczoraj. Widziałem przez okno, że pod drzewem zatrzymywali się kolejni przechodnie, wyciągali telefony, próbowali gdzieś dzwonić, fotografowali lub relacjonowali w mediach społecznościowych, w końcu sensacja idealna.
Przed jedenastą rano, pod drzewo znów podeszli domownicy kota. Równocześnie podjechał duży samochód – bus, z kolejną ekipą ratunkową, nawet jeśli jednoosobową. Była to już ekipa profesjonalna (wyposażona nie tylko w sprzęt alpinistyczny, ale również sprzęt do łapania zwierząt – długi kij zakończony chwytakiem, worek, rękawice), nawet jeśli jednoosobowa. Facet wdrapał się na drzewo, dotarł do miejsca, z którego była szansa złapać kota, i wówczas – znów – wywiązała się walka.
Zaczął padać deszcz i zerwał się wiatr.
Kotka drapała i uciekała, jej matka krzyknęła, że Nina ma tylko jedno oko. Profesjonalista starał się uchwycić kota na chwytak, lecz ten uwijał się jak jakiś rycerz Jedi. Salto wprzód, salto w tył, obrona prawą łapą, wrzask, skok na inną gałąź. Z tym zaznaczeniem, ze każda akrobacja zwierzaka wyglądała tak, jakby pół włosa dzieliło go od osunięcia w przepaść. Co chwilę odwracałem wzrok, nie mogąc na to patrzeć. W którymś momencie, Nina popełniła w pojedynku błąd, spadła dwie gałęzie niżej, zaś ratownikowi udało się chwycić ją mocno za kark jedną ręka. Teraz trwała batalia o to, aby schować kota do przygotowanego worka. Kiedy wydawało się, że sytuacja jest opanowana, że już za chwilę skończy się pozytywnym zakończeniem, Nina wyślizgnęła się człowiekowi i poleciała w dół. Odbijając się od kolejnych większych gałęzi, następnie od płotu, spadła na ziemię z hukiem, który być może słyszałem tylko w swej głowie.
Kot odbił się od trawnika, błyskawicznie podskoczył do góry i uciekł.
Wyszedłem z psem na spacer, spojrzałem na kocią mamę. Była blada jak śmierć, ale uśmiechała się delikatnie.
W komunikacyjnym sercu Warszawy, na skrzyżowaniu ulicy Waryńskiego i alei Armii Ludowej, znajduje się rondo Jazdy Polskiej, biorąc swą nazwę od Pomnika Tysiąclecia Jazdy Polskiej, usytuowanego tuż obok, na skraju Pola Mokotowskiego. Pomnik ów przedstawia dwóch jeźdźców galopujących na koniach: piastowskiego pancernego z okrągłą tarczą i włócznią w prawicy, za którym powiewa długi płaszcz, oraz ułana z szablą, skierowaną ostrzem przed siebie. Gdy byłem małym chłopcem, nie potrafiłem zrozumieć, że pomnik przedstawia jedynie wycinek jakiejś wyobrażonej przez autora rzeczywistości i kłóciłem się z ojcem, iż Pomnik Lotnika na Ochocie jest obarczony istotnym błędem, albowiem śmigło samolotu nie może bezładnie wisieć w powietrzu, ale musi być fizycznie przyczepione do statku powietrznego, którego na pomniku brak.
Dziś, mój umysł obejmuje nieco więcej, często sięgając abstrakcją nawet za daleko. Zakładam, że autor pomnika Tysiąclecia Jazdy Polskiej chciał zaprezentować kawalerzystów podczas ataku na obce siły, nieprzyjaciół tutejszych Słowian. Ja natomiast widzę ten monument tak, że nadwiślańscy wojownicy są zaklęci w wieczny okrąg i szarżują przeciwko sobie, a w zasadzie jeden za drugim. Tak naprawdę nie stoją na pomniku, to iluzja. Tak naprawdę, ułan ściga pancernego, a pancerny ułana w nieskończoność, dookoła. W zwariowanej karuzeli, która w tym celu została stworzona. Jest to zarazem najlepsza metafora awantury jaką wiecznie toczymy w tym kraju pomiędzy sobą o wszystko, zazwyczaj bezcelowo i bez konkluzji, dla samej tylko dzikiej gonitwy, aby krzyknąć za oponentem jak Koterski przysłowiowymi już demonstrantami w „Dniu Świra”: – Moja racja jest mojsza niż twojsza!
Rondo Jazdy Polskiej dotyczy również dyskusji o futbolu, a nawet przede wszystkim, wszak piłka jest okrągła. Tytułem przykładu, warto zwrócić uwagę, że Grzegorz Lato ścigał swojego czasu w Mariborze selekcjonera Leo Beenhakkera, właśnie po okręgu. Ponadto, jakkolwiek teoretycznie ścigał krew i myśl obcą, ale praktycznie krew i myśl tutejszą, rozpalony żądzą jebania białoczerwonych zwolenników wyboru Holendra na trenera piłkarskiej Reprezentacji Polski. Ilustracje można mnożyć. Jerzy Brzęczek bawił się całkiem niedawno w berka na Rondzie, z całym w zasadzie narodem.
Michał Zachodny w swojej książce zatytułowanej „Polska Myślą Szkoleniowa” nie dołącza do dzikiego gonu na Rondzie Jazdy Polskiej, ale rozsądnie ucieka diagonalnym podaniem w bok, po belgijskie frytki w punkcie przy ulicy Polnej, koniecznie z sosem andaluzyjskim, aby następnie spokojnie przystanąć i spojrzeć, dokąd prowadzi Trasa Łazienkowska. Michał Zachody jest pozytywistą.
Dla kogo jest „Polska Myśl Szkoleniowa”?
Każda książka jest jakąś drogą, którą podążamy. Aby wiedzieć, czy biec za podaniem w kierunku ulicy Polnej, potencjalny czytelnik musi sobie odpowiedzieć moim zdaniem wpierw na jedno, istotne pytanie, a mianowicie: czym jest piłka nożna lub co jest dla mnie ważne w piłce nożnej? Są to w zasadzie dwa pytania, ale ich połączenie sprawia, że konstrukcja ćwiczenia, które polecam wykonać przed sięgnięciem po „Polską Myśl Szkoleniową”, jest bardziej praktyczna.
Ja znajduję dwie podstawowe odpowiedzi.
Po pierwsze i najbardziej dziecinnie (więc, czyż nie najbardziej szczerze?), piłka nożna jest zabawą, sposobem napełnienia egzystencji treścią, bez względu na to, jak daną treść wartościować lub pozycjonować w hierarchii tego co dla ludzkiej istoty powinno być ważne, czy mniej ważne. W ten sposób postrzegałem piłkę nożną, gdy kopał ją z nami nasz tata w parku nad skarpą, w okolicach Królikarni. Ja zobacz podam do ciebie, ty podasz do starszego brata, ale wewnętrzną częścią stopy, cyk raz, przyjmujesz, cyk dwa, podajesz, w trójkącie, ale dokładniej, nie chichraj się, tylko graj, gapa. Jest to wykładnia głęboko intuicyjna, przekazywana z pokolenia na pokolenie i niewymagająca nadmiernego angażowania rozumu, którego zresztą dziecko ma przecież niewiele. Niemniej, nawet tak opisana przedszkolna sytuacja piłkarska zwiastuje, że futbol może być czymś więcej niż kaszką manną do zapychania bobasów, skoro można go choćby zaklinać w figury matematyczne, ale o tym za chwilę. W ekstremalnej postaci, futbol jako czysta treść i pierwotna siła, przybiera kształt Maradony, Ruquelme, Messiego, albo innej istoty, która kopie niejako w oderwaniu od racjonalnych ram i pisze zawsze trudnym do uchwycenia zygzakiem, choć może się również wyrażać bardziej przyziemnie, na przykład w zwykłym chłopaku lub dziewczynie, którym nikt po prostu na podwórku nie potrafi dorównać. Niektórzy nigdy nie wychodzą z odczuwania piłki na tym podstawowym, romantycznym poziomie, co jest tym bardziej zrozumiałe, że w każdym dorosłym pozostaje pierwiastek dziecka.
Trzeba wyjaśnić, że książka Zachodnego nie jest o zabawie, a autor „Polskiej Myśli Szkoleniowej” nie odwołuje się do romantyzmu jak na przykład Szczepłek w „Meczach polskich spraw”. Zachodny jest racjonalistą.
Na drugim poziomie, futbol jest nieustającym wyzwaniem dla – właśnie – racjonalistów, poszukujących prawdy o otaczającej nas rzeczywistości, zaś bez znaczenia jest to, że prawda sprowadza się w tym przypadku zasadniczo do znalezienia sposobu, aby piłkarska drużyna wygrała mecz. Historia piłki nożnej, a ściślej rzecz biorąc – taktyki piłkarskiej, jest fascynującą historią myśli ludzkiej. Gdy filozofowie zastanawiają się nad tym, czym jest życie, byt, lub śmierć, inni myśliciele szukają kolejnych rozwiązań na strzelenie gola lub perfekcyjną obronę własnej bramki. Dla pełnej jasności: nie uważam, aby ćwiczenie rozumu w piłkarstwie było ważniejsze nić ćwiczenie go w poszukiwaniu dobra, albowiem są to wartości zasadniczo równoważne, bo gol jest przecież jakimś dobrem zarówno w sensie indywidualnym, jak i społecznym. W tym znaczeniu, piłka nożna jest formą, którą człowiek decyduje się narzucić chaosowi, czyli temu, co przed chwilą nazwałem: treścią futbolu. Trzeba zastrzec, że ta z kolei wykładnia problemu, wymaga nieco więcej zaangażowania i zainteresowania niż zaprezentowana wcześniej. Ja osobiście, dochodziłem do niej niespieszenie. Ale potem sięgnąłem po „Odwróconą piramidę” Wilsona i przepadłem. Wilson bowiem studiuje w swojej książce historię taktyki piłkarskiej porównywalnie do tego, jak Kołakowski wykłada filozofię w książce: „O co nas pytają wielcy filozofowie”, przedstawiając najistotniejsze wyniki uchwycenia i ogarnięcia piłkarskiej rzeczywistości przez wybitne ludzkie umysły, poszukujące rozwiązania problemów, czyli poszukujące tego co każdy filozof: odpowiedzi.
Mam jednak jeden istotny problem z książką Wilsona: w książce Wilsona nie ma nic o żadnym Polaku! Tę właśnie półprzestrzeń, znakomicie wypełnia „Polska Myśl Szkoleniowa”. Jeśli bowiem „Odwróconą piramidę” należy traktować jako historię powszechną piłkarskiej taktyki, tak „Polska Myśl Szkoleniowa”, jak sama nazwa wskazuje – jest historią myśli szkoleniowej polskiej. Książka Zachodnego jest zarówno śmiałym kontratakiem przeciwko biblii Wilsona, jak i jej przedłużeniem.
Na marginesie, aby dokończyć zarysowaną równoległą refleksję, muszę zastrzec, że skoro piłka nożna, odczuwana intuicyjnie, jest najpierw Treścią, zaś w wykładni racjonalnej: Formą, to należy dojść do wniosku, że gdy tak rozumiana Treść spotka się z tak rozumianą Formą, powstaje Utwór, czyli Mecz.
Konkludując: książka Michała Zachodnego jest – po pierwsze – dla zwolenników piłkarskiego racjonalizmu i Formy. Po drugie, książka Michała Zachodnego jest dla prawdziwych patriotów, to oczywiste.
O czym jest książka Michała Zachodnego?
Dotarliśmy do momentu dyskusji, dla którego się tutaj spotkaliśmy, zatem będę powoli kończył, spokojnie.
Rafał Stec napisał na kanwie „Polskiej Myśli Szkoleniowej”, felieton zatytułowany: „Brakujący zwój w mózgach Polaków”. Autor wcześniejszego artykułu pt. „Polska piłka nożna istnieje tylko teoretycznie, praktycznie nie istnieje” opublikowanego w „Kopalni. Sztuce Futbolu” Nr [nie pamiętam] jest zdania, że książka Zachodnego dowodzi o metafizycznej ułomności Słowian osiedlonych nad Wisłą, do myślenia o piłce nożnej, w szczególności w kategorii Formy. Michał Trela w swojej recenzji wskazał z kolei, że referowana książka dowodzi, iż Polacy w sztuce futbolu, zawsze byli gorsi niż inni. Sam Michał Zachodny opowiadając o swojej pracy podnosi, że próbował dociec, dlaczego jesteśmy w miejscu w jakim się znaleźliśmy podczas meczu Polska – Japonia na mundialu w Rosji, czyli w niskim pressingu, i dlaczego nie potrafimy wykrzesać z siebie, narzucić Światu swojej własnej, rozwiniętej Formy. Zachodny jednak – co być może najbardziej cenne – nie idzie w proste oceny, nie narzuca czytelnikowi żadnej interpretacji, ale w oparciu o bogato zgormadzone i wyselekcjonowane źródła, rzetelnie przedstawia pracę polskich piłkarskich myślicieli na przestrzeni czasu, od zarania w zaborze galicyjskim (tak, widać zabory!), aż po mecz Polska – Szwecja, kadry Czesława „711 połączeń z Fryzjerem” Michniewicza, profesjonalnie recenzując ich Utwory. Zgadzam się z Rafałem Stecem (bo jak mógłbym się nie zgadzać?), że Zachodny przywraca pojęciu „polskiej myśli szkoleniowej” jej właściwe znaczenie, strącając z mema. Michał odtwarza świat, który znajduje się za pomnikiem Józefa Kałuży przy stadionie Cracovii, ale który istnieje i nie jest abstrakcyjny, tak jak istnieje i nie jest abstrakcyjny samolot na pomniku Lotnika przy ul. Żwirki i Wigury.
W moim odczytaniu, książka Zachodnego dowodzi, że polska szkoleniowa myśl piłkarska nad Wisłą zaistniała na najwyższym światowym poziomie i dowodzi, że mogłaby zaistnieć na takim poziomie z powrotem. Od końca lat sześćdziesiątych do – mniej więcej – połowy lat osiemdziesiątych, polskie Utwory były czytane z zachwytem w całym piłkarskim świecie. Tytułem anegdoty: gdy spotkałem pewnego razu, jednego piłkarskiego Argentyńczyka w wieku mojego ojca, potrafił wymienić z pamięci 2/3 polskich piłkarzy z mundialu w 1978 r. Początek tej „złotej epoki” (po której nastała „epoka brązu”, przechodząc w epokę – przepraszam – gówna i szamba lat dziewięćdziesiątych), wziął się stąd, że – nawiązując do wprowadzenia, które w żadnym wypadku nie było bezcelowe – zatrzymano ruch na Rondzie Jazdy Polskiej. Wówczas to, do Legii Warszawa przyszedł czeski trener Jaroslaw Vejvoda, zaś do Górnika Zabrze, Węgier – Kalocsay, którzy zwyczajnie nie potrafili poruszać się ruchem okrężnym. Następnie – co jeszcze ciekawsze i budujące – dostrzeżono, że prawidłowo uregulowany przez utalentowanego inżyniera ruch na Rondzie, może doprowadzić do wyzwolenia pokładów energii, pozwalających tworzyć rzetelne Utwory. Zachodny przypomina w swojej książce o tym, ile dobrego przyniosła drużynie Górskiego dyskusja prowadzona pomiędzy zaszeregowanymi w sztabie Strejlauem i Gmochem, gonitwa ich pomysłów, zamknięta w racjonalne ramy. Przypomnę w tym miejscu, że Jacek Gmoch jest absolwentem Wydziału Komunikacji Politechniki Warszawskiej, przez 10 lat był asystentem w Zakładzie Budowy Dróg i Mostów, a jako inżynier prowadził między innymi badania gruntu pod pas startowy gdańskiego lotniska Rębiechowo. Gdyby Górski i Gmoch nie wyjechali w latach osiemdziesiątych za granicę (jak zresztą większość czołowych myślicieli), do Grecji, moglibyśmy prawdopodobnie latać dziś samolotami.
Ulica Polna
Książka Zachodnego jest o tym, że możemy tam wrócić, do miejsca w którym już kiedyś byliśmy, do konstruktywnego myślenia i tworzenia Formy, nawet jeśli nie uda się nam od razu polecieć. Oczywiście, mając w pamięci słowa Heraklita o tym, że nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki, bo świat wciąż się zmienia i płynie naprzód. Uzupełniająco wskazuję, że najbardziej komplementowany polski trener klubowy ostatnich lat, Marek Papszun z Rakowa Częstochowa, wprowadzający konsekwentnie nowoczesne rozwiązania problemów boiskowych pod Jasną Górą, z którym Michał rozmawiał w podcaście „Zachodny do Tablicy” o swojej książce, powiedział jednoznacznie, że nie ogląda w zasadzie meczów żadnych zagranicznych drużyn, zaś wdrażane koncepcje tworzy w oparciu o materiał z ekstraklasy.
Trzy refleksje na ostatni gwizdek.
Po pierwsze, gdybym był piłkarzem, chciałbym aby moją drużynę prowadził Michał Zachodny.
Po drugie, nie czytałem „Polskiej Myśli Szkoleniowej” ani na lagę ani z kontry, jak radził Rafał Stec, ale przeczytałem ją totalnie.
Po trzecie, zacząłem Koterskim i może skończę Koterskim: jak wam się Zachodny nie podoba, to w ryj dać, mogę dać.