Dziecięcy sport jako lusterko (z cyklu: „Dwutygodnik spaghetti filozofa”)

Zastrzegam, że spaghetti filozof zazwyczaj postrzega świat na podstawie swoich doświadczeń, które nie muszą być zgodne z doświadczeniami innych ludzi, i zasadniczo ma problemy z szerokim filmowym ujęciem, zdając sobie sprawę, że za mało w życiu widział jak również niewiele przeczytał. Spaghetti filozof jest trzciną niewiele myślącą i nie odpowiada za to, że inni myślą lepiej lub więcej. Każdy, kto czyta dwutygodnik, robi to na własne ryzyko. Uff!, uff!

Na niewielu sprawach pozazawodowych się znam, w niewielu posiadam pogłębioną wiedzę lub istotne doświadczenie, które pozwalałyby mi podjąć wartościową merytoryczną dyskusję. Jest jednak zagadnienie, w którym czuję się dosyć kompetentny, zaś tym zagadnieniem jest dziecięcy sport w szerokim jego rozumieniu, pojmowany zarówno jako aktywność czysto podwórkowa i spontaniczna, w świecie dorosłych powiedzielibyśmy – amatorska, jak i aktywność metodycznie zorganizowana, w świecie dorosłych powiedzielibyśmy – zawodowa. Zażywszy na zasady filozofa spaghetti, i celem osadzenia dalszych rozważań w określonych warunkach czasowych lub społecznych, śpieszę wyjaśnić, że byłem dzieckiem mniej więcej do połowy lat dziewięćdziesiątych, a mniej więcej od drugiej połowy lat dwutysięcznych, jestem ojcem dwóch synów. Grałem intensywnie od dziecka na niezłym – amatorskim – poziomie w piłkę nożną, koszykówkę, siatkówkę, ojciec zmuszał mnie do tenisa, jeździłem na turnieje badmintonowe i obozy sportowe od wczesnej podstawówki. Miałem wielu kolegów tłukących klubowo, od zawsze lubiłem oglądać zawody młodszych kategorii wiekowych. Źle, dobrze, lub brzydko, samolubnie lub nie,  nie wiem do końca, wniosłem sport w życie moich dzieci. Młodszy uprawia futbol, starszy lekkoatletykę. Czasoprzestrzeń, którą obejmuję, nie powinna być więc lekceważona, a nawet wyjątkowo być może jest tak, że po prostu wiem, o czym piszę.

Gdy sięgam do czasów wczesnej podstawówki na Mokotowie, to pamiętam, że co najmniej dziesięciu na piętnastu chłopaków w klasie lubiło haratać w gałę, w tym co najmniej sześciu-siedmiu zawsze chciało regularnie iść pokopać po lekcjach na nasze szkolne boisko, a jeśli nasze szkolne boisko lub bramki zajęły akurat łobuzy ze starszych klas, byliśmy gotowi przeskoczyć na nieco gorsze, mniejsze i bardziej piaszczyste boisko z mniejszymi bramkami, mieszczące się niedaleko, w innej szkole podstawowej. W czwartej klasie był nabór do Szkolnego Kółka Sportowego (SKS), ukierunkowanego w stronę treningów siatkówki i koszykówki, budowania szkolnej reprezentacji w tych dyscyplinach. Pomimo największych chęci nie zostałem przyjęty, ponieważ liczba miejsc, choć naprawdę duża, była ograniczona, a ja, jako chłopiec z istotną nadwagą – najwyraźniej nie rokowałem. W czasach późniejszej podstawówki, na Ochocie, wciąż byliśmy sportowi, wciąż była nas bardziej większość niż mniejszość. Szkoła była skromniejsza niż na Mokotowie, jednozmianowa. W zimie zostawaliśmy po lekcjach i graliśmy mecze piłeczką tenisową na korytarzu, za milczącą akceptacją woźnego, który początkowo nas wyganiał, ale potem sobie odpuścił. Na początku lat dziewięćdziesiątych, wszyscy zaczęliśmy grać w koszykówkę, w rytm zawołania „Hej, hej, tu NBA!” Włodzimierza Szaranowicza. Przez całe dzieciństwo przyzwyczajałem się, że nauczyciele wychowania fizycznego otwierali w soboty o poranku sale gimnastyczne. Dziś, gdy czasem budzę się przed siódmą w szósty dzień tygodnia, odczuwam fantomowe bolesności.

Sport wypełniał prawdopodobnie większość dziecięcego czasu, nie tylko mojego, ale i moich kolegów w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Sport w swoim powszechnym substracie stanowił oczywiście formę rozrywki, gdy świat nie oferował jej w tak wielu wariantach jak dziś, ale był również pretekstem do tworzenia społecznych relacji i spajał dzieci na zasadzie – być może błądzę, ale tak uderzę – równości. Jako dziecko grające w piłkę, znałem wszystkie dzieciaki grające w piłkę nie tylko ze swojej szkoły, ale z całej okolicy, ogarnianej kilkoma szkołami. Bo jeśli – jak napisałem – nasze boisko szkolne było zajęte, skakaliśmy przez płot na sąsiednie, gdzie kopaliśmy z innymi chłopakami. Z tym zaznaczeniem, że mecz to nie tylko piłka, mecz to znacznie więcej. Przed meczem musisz się dogadać, przez ile czasu będziemy grali, albo do ilu bramek, po meczu wypada posiedzieć na ławce i porozmawiać, komu kibicujesz, ale też jak wam idzie w tej szkole, i czy macie równie chujowych nauczycieli co my, zobacz jakie mam ślady po kablu od żelazka po ostatnim zebraniu. A potem uderzasz do sklepu, aby wydudlić oranżadę na miejscu. Z tym zaznaczeniem, że nie chciałbym ograniczać się do piłki nożnej, bo kiedy nauczyciel od historii, pan Koziński, załatwił szkole stoły do ping-ponga, to połowa miejscowej ludności biegała dookoła tych stołów po lekcjach czy w soboty, przycinając w grę zwaną „wariatem”, która pozwala poodbijać w zasadzie dowolnej masie dziecięcej zgormadzonej na korytarzu, oczywiście nieodpłatnie. Wciąż poznajesz nowych ludzi, tworzysz wspólnotę. Wspólnota zazębia się poprzez tworzoną samodzielnie przez dzieci, zupełnie oddolną instytucję „meczów klasowych”, podstawową jednostkę sportowej rywalizacji w dawnych czasach. Sport nie rozróżniał, czy masz rodziców bogatych, czy biednych. Grali wszyscy i musieli się ze sobą dogadać, a gruby na bramkę, żeby nie było tak całkowicie różowo. Zapewne czasem napłynęła „zła krew”, ktoś oberwał mniej lub bardziej słusznie przed meczem, w czasie meczu, albo po meczu. Ale być może, takie jest życie.

W klasie szóstej mojego młodszego syna nikt, ale to naprawdę nikt, nie lubi sportu ani aktywności fizycznej. Mnie nie chodzi o bicie jakichkolwiek rekordów szkolnych, które ponoć na zawsze pozostaną już niepobite, jak donoszą zatroskani wuefiści, bo to nie jest rozpoznanie problemu, a nawet jeśli to jest rozpoznanie jakiegoś problemu, to moim zdaniem problemu, który nie jest najistotniejszy. Mnie chodzi o to, żeby dzieciaki spotkały się w jakimś celu, wokół jakiejś idei, która ma mniejszy lub większy, ale jakiś sens, może rozwinąć, może stanowić podstawę budowania relacji oraz zrozumienia między ludźmi. Mnie chodzi o to, żeby wzięli piłkę do nożnej lub do kosza i poszli pograć na boisko z innymi dzieciakami, tak z tymi z nowego ogrodzonego osiedla, jak i tymi z bloków z wielkiej płyty przy Ostrobramskiej, jak i  dzieciakami z pobliskiego bloku komunalnego, ze wszystkimi po prostu bez żadnej różnicy. Mnie chodzi o to, żeby nie szwendali się bezcelowo, a w każdym razie, żeby nie tylko szwendali się bezcelowo, bo wiem, że bezcelowe łażenie po okolicy również miewa czasem trochę sensu (ale najlepiej po grze). Mnie chodzi o to, żebym ja, w dostojnym wieku filozofa spaghetti nie musiał skakać przez płot na boisko szkolne, żeby chłopaka uczyć dwutaktu, bo po prostu nasuwają mnie plecy od pracy przy biurku i któregoś dnia, to się może źle skończyć, ostrzegam!

Amatorski dziecięcy sport, taki jakim go znałem w młodości, w zasadzie nie istnieje. To znaczy, przepraszam, być może istnieje późnym wieczorem na wykupionych halach i orlikach, na których średnia wieku wynosi 40+, i wciąż zmierza ku górze, w kierunku nieuchronnej nieskończoności. Jeśli widzicie dziś na orlikach pykające w futbol chłopaki lub dziewczyny, to są to ludzie uprawiający w istocie sport zawodowy, szlifujący po godzinach umiejętności, aby bardziej błyszczeć w klubach, do których zostali zapisani przez rodziców w trzecim roku życia (ja też jestem takim rodzicem). Dziś na orlikach spotkacie więc głównie dzieciaki na wysokim, zawodniczym poziomie, które mniej lub bardziej wpisują się w piłkarski projekt zaprogramowany przez starych, przychodzą tam, aby odrobić pracę domową zadaną przez klubowego trenera, albo nawet na własną rękę poprawić elementy wyszkolenia, na przykład poćwiczyć strzały słabszą nogą, ewentualnie dzieciaki, które ojciec opierdolił po weekendowym meczu w samochodzie, że gdy się nie wezmą w garść, to nie będzie żadnej akademii, a twój kolega Jasiek właśnie dostał zaproszenie na trening, a twój kolega Robert poszedł zagrać sparing ze starszym rocznikiem, weź masz telefon, to sobie poczytaj, jak zapieprza Ronaldo, masz na pół godziny telefon, a potem na boisko i będzie dwieście żonglerki.

Jak mnie to kurwa boli, że dziecięcy sport nie buduje już dziś wspólnoty, ale w istocie wzmacnia podziały. Jak wskazałem, dziecięcy sport amatorski, wyrażający się niegdyś tak pięknie w meczach klasowych, oddolnej inicjatywie, szkolnych kółkach sportowych w czwartki lub w sobotę, reprezentacjach szkolnych w koszykówkę czy siatkówkę, do których zawsze więcej chętnych niż miejsc w drużynie, tego sportu amatorskiego dziś nie ma, i już nie będzie. Dziecięcy sport to przede wszystkim płatny futbol, i skrajny indywidualizm napędzany materializmem, gdzie piłkarska drużyna dziewięciolatków, to nie jest wataha we wspólnej sprawie, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, tylko nieustająca rywalizacja o wspięcie się na wyższy szczebel od trzeciego roku życia, to wyrywanie piłki koledze, abym to ja miał okazję strzelić bramkę z wolnego, co zapisze w notesie tamten trener, albowiem jednostki rokujące to te, które mają twardy charakter od samego początku. Dziecięcy sport, to dziś zajęcia indywidualne z techniki, z motoryki, za setki złotych, wykupywane przez rodziców w drogich samochodach lub rodziców w samochodach przeciętnych, który się zapożyczą, aby wysłać swoją nadzieję na obóz zimowy i letni do Hiszpanii, zastawią majątek, obciążą mieszkanie hipoteką, w pogoni, w wyścigu. Dziecięcy sport, to dziesięciolatkowie z  jednej z największych akademii piłkarskich, którzy płaczą po finałowym turniejowym meczu nie ze szczęścia, ale dlatego, że trener nie wpuścił ich na boisko, lub nie wyznaczył do strzału w serii rzutów karnych. Dziecięcy sport to maluchy wymiotujące przed „ważnym” meczem z nerwów, albo krzyczące w histerii na rodziców, ze zostali na treningu niżej spozycjonowani, sprawdzający w rozedrganiu powołania na najbliższy turniej. Tak właśnie jest. Nie mam powodów, aby kłamać.

Na koniec mam ochotę obalić mit o tym, że sport jest szansą dla  biedniejszych. Otóż nie jest. Dziś próg wejścia do sportu na wysokim, zawodniczym poziomie dziecięcym, kosztuje za dużo, aby ktokolwiek, kto nie ma maksymalnie zaangażowanych rodziców w nienajgorszej sytuacji materialnej, mógł go przekroczyć. Kiedyś grało się na podwórkach i grali w zasadzie wszyscy, którym się to podobało, a podobało się zazwyczaj wielu. Większość grała w tej kupie na poziomie średnim, część na niskim, zawsze było kilku, którzy się wybijali, ale wszyscy startowali mniej więcej z równego poziomu. Aktywni trenerzy lub wuefiści bywali na podwórkach, obserwowali zawody szkolne, zapraszali na treningi najlepszych, a mieli z czego wybierać. Znam wiele przykładów, najbardziej rozpoznawalnym niech będzie trener koszykarski Jerzy Szambelan ze Stalowej Woli, który swojego czasu doprowadził do wielkiego wyniku Reprezentację Polski kadetów z początkującym Mateuszem Ponitką, ale niezależnie wychował wielu chłopaków ściągając z podwórek, dając im cel i ideę, wokół której mogli budować młodość. Z mniej rozpoznawalnych przypadków, to pamiętam jak trener RKS Okęcie przyszedł w sobotę na nasz mecz klasowy, aby upomnieć się następnie o jednego z kolegów. Mógłbym mnożyć tego rodzaju anegdoty. Dziś, gdy trzylatki rozpoczynają przygodę ze sportem, to trafiają do niego tylko i wyłącznie na zapisy rodziców, za wysokie niejednokrotnie składki. Następnie, aby wybić się do dobrych klubów, uczęszczają na mnogość treningów indywidualnych. W przypadku dzieciaka, to nie jest problem, aby dodatkowymi aktywnościami zrobić na starcie dużą różnicę, a w konsekwencji wyprzedzić i skazać w istocie na niebyt rywala, który nie ma takich możliwości. Przy czym dziś to nie jest tak, że kopiąc na podwórku wyprzedzisz chłopaka, który ma motorykę i technikę za kilkaset złotych tygodniowo, zapomnij.

Pytanie, jakie chciałbym finalnie postawić brzmi, co sport dziecięcy w wielkim polskim mieście, choć chyba generalnie w tej części świata, mówi dziś o mieszkańcach tego miasta czy świata, lub co mówi o samym świecie? Ja nie wiem, natomiast wciąż napierdalają mnie plecy.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s