Zimne, deszczowe popołudnie w Kielcach

Siedziałem na wysokim stołku, wpatrzony w czarną dziurę ziejącą z papierowego kubka wypełnionego kawą i rozmyślałem. Był zimny, deszczowy poranek w Kielcach. Po wyjściu z pociągu, opuszczeniu podziemnego tunelu owiewanego charakterystyczną wonią stęchlizny połączonej z zapachem świeżych drożdżówek przywiezionych do budki z przekąskami dla podróżników, przejściu kilkuset metrów od nieistniejącego na tę chwilę, remontowanego dworca kolejowego, czy też może lepiej powiedzieć, że wznoszonego po prostu od początku na nowo po zburzeniu starego budynku, choć w ramach dawnej skorupy,  minięciu przy głównej ulicy miasta punktu z gruzińskim kebabem o rozbrajającym afiszu: „Polak i Gruzin wielbią kebaba”, wszedłem na chwilę do przydrożnego fastfooda, którego sieć rozciąga się mackami we wszystkie części świata, jak do znajomego w nieznajomej okolicy, albowiem zmarzłem.

Bolały mnie plecy, do czego zapewne przyczyniły się segregatory taszczone w plecaku. Bolą mnie od Świąt. Nie narzekam, choć bolą. Nie myślałem o sprawie sądowej. Przypomniałem sobie wypracowanie starszego syna dotyczące opowiadania Tokarczuk „Profesor Andrews w Warszawie”, które łaskawie dał mi wczoraj przeczytać. Bardzo dobrze napisał, ja bym z pewnością tak nie potrafił w jego wieku, a i dziś miałbym problemy. Skoncentrował się na samotności i wyobcowaniu w świecie, gdzie jesteśmy jak karp pultający się w wannie, oczekujący na wigilię, ta zaś nie wiadomo kiedy przyjdzie, ale przyjdzie, zrezygnował z wszelkich totalitarnych odniesień. Machałem karpimi płetwami nad czarną wodą w McDonaldzie, raz po raz nurzając w niej kawałek pyszczka, bo gorąca, rozglądając się dookoła po lokalu.

Była godzina dziesiąta, do posiedzenia w Sądzie Okręgowym w Kielcach pozostawały cztery godziny z okładem. Nie jeżdżę samochodem, nigdy nie podszedłem do prawa jazdy, zaś w sądowe wycieczki wybieram się komunikacją publiczną. Pomiędzy Warszawą i Kielcami nie ma żadnego bezpośredniego połączenia, pozwalającego wylądować pełnomocnikowi z Warszawy pod Górami Świętokrzyskimi z komfortowym, godzinnym lub dwugodzinnym wyprzedzeniem przed zaplanowanymi we wczesne popołudnie czynnościami. Stanąłem przed trudnym wyborem: albo pociąg z planowym przyjazdem na cztery i pół godziny przed posiedzeniem, albo autobus z planowym przyjazdem na piętnaście minut przed czasem wymaganego stawiennictwa procesowego. Wybrałem opcję bardziej racjonalną lub mniej absurdalną.

Podsłuchałem młodych ludzi, chłopaka i dziewczynę, którzy siedzieli naprzeciwko mnie, jeden stolik dalej, przepraszam za to, ale z drugiej strony, nie kryli się ze swoją rozmową,  mówili głośno i wyraźnie, a ja patrzyłem w zupełnie drugą stronę, co jest pewnego rodzaju kontratypem, mam taką nadzieję. Ona roześmiana, on podekscytowany, być może zerwali się na wagary ze szkoły policealnej. Opowiadał jej o imprezowych przygodach, potem poszedł w temat, że ma działkę budowlaną lub działkę budowlaną dostanie i kiedyś postawi być może dom, prawie na pewno, gdy już zarobi odpowiednie pieniądze, najlepiej zagranicą. On miał się ku niej, a ona ku niemu, wpatrzeni w siebie. Niech im się wiedzie, małym rybkom w Nowym Roku, i jeszcze dłużej – pomyślałem  opuszczając Maca. Może wcale nie są karpiami, któż to wie, zaś ich miłość będzie większa jak choinka ze świerku wystrojona dla dzieci?

Do posiedzenia w Sądzie Okręgowym w Kielcach pozostawały jeszcze ze trzy godziny, więc postanowiłem ruszyć do miejscowego pałacu sprawiedliwości na piechotę, aby obejrzeć kawałek miasta, w którym wizytowałem wcześniej raz i tylko na chwilę, prawie równo rok temu, asystując klientowi przy umowie sprzedaży nieruchomości tutejszym przedsiębiorcom. Wtedy padał śnieg, dziś padał deszcz i wiało, lecz o dziwo wzeszło słońce, albowiem ono czasem też wschodzi, jak ktoś kiedyś zatytułował książkę. Szedłem łukiem za wskazówkami nawigacji włączonej w smartfonie lub płynąłem w wannie, do której mnie wrzucono. Moją uwagę zwróciła tablica na ścianie jednej z kamienic w centralnej części Kielc, głosząca, że w roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym czwartym, stacjonował tutaj Tadeusz Kościuszko ze swoim sztabem. Gdzieś w oddali zabiły dzwony dużego kościoła.

Na jakieś dwie godziny przed posiedzeniem dotarłem w okolice Sądu Okręgowego, wszedłem do lokalu gastronomicznego po drugiej stronie ulicy, aby przeczytać akta i spojrzeć do komputera, ogarnąć – jak to się mówi – bieżące wiadomości elektroniczne. Kusił mnie bar mleczny „Społem”, ale wybrałem konkurencję tuż obok, bo w barze mlecznym zajęto większość stolików, ja zaś potrzebowałem spokoju i zachowania poufności. Lokal gastronomiczny to dobra definicja dla miejsca, które wybrałem na ostatni przystanek przedsądowy, tak mi się wydaję. Ni to restauracja, ni kawiarnia, wyposażenie w kilka przemalowanych na różowo stolików i pluszowe foteliki z kontrabandy. Z odkrytej ściany zaprosiło do środka, widoczne przez okno – gniazdko elektryczne, rzecz kluczowa dla podróżnego pełnomocnika. W karcie: schabowy, herbata, tortilla. Z głośników: muzyka a’la besame mucho. Zamówiłem tortillę z serem i szynką, poprosiłem o jej podanie w opcji na ciepło, bo znowu zmarzłem.

Otworzyłem komputer, odpisałem na kilka wiadomość, wyjąłem z plecaka segregatory i zacząłem wertować papierzyska. Podziękowałem za danie, które przyszło na talerzu, i wbiłem ochoczo pyszczek w zawiniętą niespodziankę. Okazało się, że tortilla z szynką i serem, to bardziej naleśnik, jest generalnie niedobra, ponadto, zwieńczona litrem majonezu. Jak można szynkę i zapieczony ser, oblać majonezem?! Moje myśli ponownie powędrowały w kierunku zagubionego w Warszawie profesora Andrewsa i byłem bliski płaczu. Zacisnąłem jednak zęby i przełknąłem autorytarne kieleckie sosiwo z pobliskiej, górującej nad miastem, monopolistycznej fabryki tak, że drugim końcem potrawy wystrzelił pomidorek koktajlowy. Zacisnąłem jeszcze jeden kęs, chaps, jeszcze jeden, antysystemowo. Nie jestem karpiem!

A potem wbiegłem niespodziewanie szarżą na sprawę, razem z drzwiami i ją wygrałem. Parafrazując piłkarskie powiedzenie o zimnym, deszczowym wieczorze w Stoke, zrobiłem to w zimne, deszczowe popołudnie w Kielcach!

Nie jestem karpiem, ale boli mnie grzbiet i płynę z powrotem do Warszawy, w stronę Wisły.

2 myśli na temat “Zimne, deszczowe popołudnie w Kielcach

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s