
Leszek Kołakowski w „Krótkiej i kompletnej metafizyce” zauważył, że dom, w którym mieszka duch ludzki, wspiera się na czterech węgłach, a miałoby być ich cztery (Rozum, Bóg, Miłość, Śmierć), zaś jego sklepieniem jest Czas. Nie polemizując w tym miejscu z węgłami lub ich doborem przez filozofa, ani samym nawet domem (choć czemu duch ludzki nie mieszka w dwupokojowym mieszkaniu, z rodziną, z dziećmi, psem lub kotem?), chciałbym skupić się na owym Czasie, który jest sklepieniem (jakkolwiek – znów – bardziej przeczuwam, że jest to zwykły sufit, nie zaś sklepienie), oraz liczbie: Cztery, albowiem jest w mojej ocenie kluczowa. Otóż od dziecka liczę czas mundialowymi okresami czteroletnimi, wprzód i w tył, czasem na skos. Najpierw w przyszłość, a im dalej w las, coraz bardziej w przeszłość. Gdy z kolei zacząłem szukać w swoim ludzkim duchu – pisanym niewielką literą – piłkarskich retrospekcji, okazało się, że Czas jako sufit przechodzący w dach i kolejny poziom bloku, tworzy w istocie wieżowiec z wielkiej płyty. Gdy usłyszałem gwizdek pierwszego meczu na pustyni w Katarze, zacząłem w charakterystycznym dla siebie rozedrganiu, biegać po schodach wte i wewte. Nie wiem już, czy rozpocząłem podróż na parterze, czy na najwyższym piętrze, którego zresztą nie ma, albowiem kolejne są dobudowywane, bo w okresach międzyczasowej próżni, z ukończonego na daną chwilę poziomu, wyrastają metalowe pręty ku górze (w każdym razie, na razie wyrastają), niczym w Grecji dla celów podatkowych. Futbol i westerny grają w berka z takim rozbisurmanieniem, że popsuły windę i wywaliły mi we łbie korki, po angielsku: corner.
Oto przestawiam moje mundialowe retrospekcje:
Meksyk 1986
Z pierwszego mundialu, który zawędrował do mojej duszy (piłkarskie mistrzostwa świata chłonie się przede wszystkim nieistniejącą duszą, jak sądzę), mundialu w Meksyku, pamiętam w zasadzie tylko dwie sceny. Spiszę dopóki nie zapomniałem, bo sporo ostatnio zapominam. Najwyraźniej mózg ludzki ma ograniczone możliwości, niczym szafa na ubrania. Upychasz rzeczy potrzebne do pracy, więc mebel nie jest w stanie już udźwignąć krótkich spodenek z przeszłości. Gdy myślę o Mistrzostwach Świata w Piłce Nożnej w Meksyku, to moje myśli rymują się z pierwszymi dwiema retrospekcjami Harmonijki z „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” Sergio Leone, które zostały zabawnie zacytowane przez Tarantino w „Django”. Widzę dosłownie dwie mundialowe sceny, jak za mgłą, jakbym miał wadę wzroku, którą – swoją drogą – od dzieciństwa mam w istocie całkiem sporą.
W pierwszej scenie jesteśmy całą rodziną (mama, tata, starszy brat, młodsza siostra) u dziadków od strony mamy. Siedzimy w niewielkim dużym pokoju, przy stole, część z nas na kanapie, część na krzesłach, coś jemy. Tylko ojciec nie siedzi przy stole, ale kilkadziesiąt centymetrów od telewizora, w rogu, na taborecie. Telewizor jest kolorowy, my mieliliśmy w tym czasie czarno-biały. Od czasu do czasu, ojciec podskakuje na siedzisku, coś tam mówi lub pokrzykuje jakby do siebie, dziadkowie dziwnie na niego patrzą. Trwa mecz Polska – Brazylia, tego jestem pewien. Jestem również pewien, że w którymś momencie, tata mówi nieco głośniej, że Boniek próbował nożycami (muszę sprawdzić, czy faktycznie była taka sytuacja, że Boniek próbował nożycami, kiedyś sprawdzę), a potem, po pewnym czasie, jest zawiedziony i zrezygnowany.
Dziadkowie mieszkali przy ulicy Brazylijskiej, zabawne.
W drugiej scenie z Meksyku, która – jak dedukuję – musiała nastąpić nieco później, jestem w mieszkaniu u dziadków od strony mamy, ale wyłącznie ze starszym o rok i cztery miesiące bratem. Rodzice i dziadkowie musieli widocznie gdzieś pojechać w ważnych sprawach dorosłych. Patrzymy w kolorowy telewizor ustawiony w rogu pokoju, przy wyjściu na kwadratowy balkon, w mecz finałowy Niemcy – Argentyna. Brat jest bardziej obeznany z piłkarską sytuacją niż ja, a kibicuje – chyba – Argentynie (za cztery lata będzie kibicował i Niemcom i Argentynie, będzie miał w kapslowym arsenale te właśnie dwie drużyny, podczas gdy ja wypuszczę kapslami na dywan Belgię i Holandię), coś mi tłumaczy, że Maradona to i tamto, przepraszam – obraz mi się rozmywa. Podoba mi się nazwisko Littbarski, bo brzmi znajomo. Brat się cieszy, że wygrywa Argentyna, choć bardzo zarazem docenia postawę Niemców.
Być może, tak właśnie było.
Włochy 1990
Najpierw – jeśli masz szczęście, tak jak ja – wzorem jest ci ojciec. Czyta te wszystkie książki spadające z zawalających się regałów, część na dobranoc; złoży ci rower; nauczy grać w szachy; wyjdzie pokopać wspólnie piłkę w weekend; zaprowadzi w wakacje do lasu, pouczając, że w lesie trzeba być cicho i nie hałasować, rozglądać się dookoła, patrzeć pod nogi, aby niczego nie rozdeptać, wyjaśni czym się różni prawdziwek od szatana, albo ślady sarny od śladów zająca, zwróci uwagę na wojnę mrówek; będzie przypominał, że w Twoim wieku, miał już trzy razy przeczytaną Trylogię, całego Dumasa, czy innego Curwooda, choć mimo to utuli wciąż cierpliwie po zachodzie słońca, przygodami Tomka na tropach Yeti.
Potem – szczególnie jeśli jesteś kopnięty w głowę, tak jak ja – pewnego dnia, zazwyczaj we wczesnej podstawówce, przychodzą po ciebie piłkarze, wyrywają z domu na podwórko, na boisko, do kolegów, w dzikie gonitwy, dzikie bandy Sama Peckinpaha.
Pod koniec lat 80-tych ubiegłego wieku, wszystkie rodziny z dziećmi tego biednego wówczas kraju na skraju bankructwa, nawiedzali trzej Holendrzy: Rijkaard, Gullit, i van Basten. Obiecywali lepsze życie i wspaniałe przygody. Przedstawiali się jako głębocy humaniści, którym na sercu leży piękno i dobro człowieka, co wyrażali poprzez swoją piłkarską postawę, malując obrazy na nigdzie indziej nie spotykanym, flamandzkim poziomie. W 1988 r., na Mistrzostwach Europy, przywdziewali najpiękniejsze i nigdy więcej w historii nie powtórzone koszulki, cieniowane pomarańczami o różnych intensywnościach smaku, zaś w finale – po legendarnym woleju van Bastena – pokonali Związek Radziecki. Czy potrzeba czegoś więcej, aby stać się wzorem dla dorastającego młodzieńca, takiego jak ja? Porwali mnie, taka prawda, a ja się nie opierałem ani przez chwilę, tylko ruszyłem za nimi na mundial we Włoszech w 1990 r., za obietnicą złota, które z pewnością mieliśmy znaleźć. Rijkaard, Gullit, i van Basten. Dobry, zły, i brzydki.
W 1990 r. zawzięcie kibicowałem więc Holandii. Przewyższający mnie o rok i cztery miesiące brat trzymał kciuki za Niemcami oraz Argentyną. Wychodziliśmy z kolegami na pobliskie naszym blokom żużlowe boisko, albo szliśmy nieco dalej, na przestronne klepisko szkolne. Udawaliśmy swoich ulubionych zawodników inaczej niż dzisiejsze huncwoty brykające po orlikach. Zamiast zakładać mniej lub bardziej udane repliki strojów piłkarskich naszych idoli, po prostu darliśmy się na całą gębę prowadząc futbolówkę, żeby było wiadomo kim w danej chwili jesteśmy: Maradoną, Burruchagą, van Bastenem, Rijkaardem.
Jak powinno było już przebłysnąć w poprzedniej retrospekcji – albowiem bywa tak, że westernowe retrospekcje wzajemnie się zazębiają, aby stworzyć jeszcze bardziej niedopowiedzianą całość – powołaliśmy ze starszym bratem po dwie ekipy piłkarskie złożone z kapsli. On miał w arsenale Niemcy i Argentynę, podczas gdy ja wypuszczałem kapslami na dywan Belgię i Holandię. Pamiętam, że to wspaniały proces, tworzenie drużyn z kapsli. Najpierw trzeba było zdobyć i wyselekcjonować kapsle w odpowiedniej liczbie (w tym – dla rezerwowych), oraz znaleźć składy na mundial, najprawdopodobniej w magazynie „Piłka Nożna”, potem namalować flagi o odmierzonej wielkości, dokładnie przepisać nazwiska piłkarzy, następnie skleić wycięty kartonik (mini dzieło sztuki) z kapslem, jego wnętrzem. Najlepsi zawodnicy dostawali najlepsze, najbardziej efektowne kapsle, szybsze i bardziej zwrotne od innych. Na dywanie, Holandia wygrywała zarówno z Niemcami, jak i z Argentyną.
Prawdziwe mundiale nie są jednak rozgrywane na dywanie, ale tak naprawdę, to nie wiadomo, bo kto mi wmówi, że mundial w moim dużym pokoju nie jest prawdziwszy od mundialu na zielonej polanie we Włoszech, a kapsle to wyłączenie wyobrażenie? Nikt mi nie wmówi! A ja dodam: a może jest na odwrót? Jest to jednak dyskurs czysto teoretyczny, bo niezależnie od tego, który mundial w 1990 r. był bardziej prawdziwy, mecz pomiędzy Niemcami i Holandią rozegrał się również poza dywanem, czyli w telewizji, na radzieckim, 14 – calowym odbiorniku
Na mundialu we Włoszech po raz pierwszy straciłem złudzenia, w sensie, że się tak wyrażę literackim, wyjętym z francuskiej XIX – wiecznej powieści. Nie chodzi mi wcale o jakiś „koniec marzeń panowie” Dariusza Szpakowskiego (niech katarska pustynia przyniesie mu wieczną chwałę), nie chodzi mi wcale o wynik meczu Niemcy – Holandia, tym bardziej, że Holendrzy grali w mojej opinii świetnie, choć przegrali 1:2. We Włoszech zdradził mnie Rijkaard. Mnie lub moje ideały, bo ja i moje ideały, to być może, niekoniecznie równoważne konstrukcje. Najpierw przyszedł razem z Gullitem i van Bastenem, porwali z domu, jak wspomniałem, stanowili dla mnie jedną kompletną całość, opowiadali o wielkich czynach i honorze, po czym Rjkaard w końcówce mundialowego starcia z Niemcami opluwa dwukrotnie Völlera. A jemu ufałem najbardziej, traktowałem jako Obrońcę. Tego nie robi się dziecku. To sytuacja jak z pojedynku Obi-Wana Kenobiego z Anakinem Skywalkerem, gdy pierwszy przez łzy wykrzykuje: „Byłeś wybrańcem, miałeś ocalić Galaktykę”. Pamiętam prawdziwe, szczere zagubienie, rozczarowanie, i pamiętam, że musiałem wrócić do domu z wycieczki po złoto, tak jak Rijkaard, Gullit, i van Basten musieli wrócić. Poszliśmy w różne strony, nie odwracałem się za siebie. Potem oczywiście spotkaliśmy się jeszcze kilka razy, między innymi za kolejne cztery lata – w Texasie, ale nie byłem już wówczas takim naiwniakiem jak w 1990 r., ani oni nie byli już dla mnie takimi szeryfami jak wcześniej.
Słyszałem, że Völler wybaczył Rijkaardowi, że pogodzili się.
Ja Rijkaardowi nigdy chyba nie wybaczyłem. Przykro mi
USA 1994
Zanim nastał rok 1994 r., był rok 1992 r., i to był rok istotny, tego nie da się ukryć, zamieść pod dywan, ani odkurzyć.
Reprezentacja Polski odniosła sukces na Olimpiadzie w Barcelonie, zdobyła srebrny medal, po budzącej podziw postawie w finale turnieju z Hiszpanią 2:3, bramce wyrównującej Ryszarda Stańka w końcówce, cyk z woleja, bezpośrednio po przyjęciu. Wielu rozsądnych dziennikarzy krytykuje lub umniejsza współcześnie wynik osiągnięty przez drużynę Janusza Wójcika, na gruncie tak formalnym jak i merytorycznym, wskazując, że formalnie, kilku zawodników miało najpierw niewątpliwy problem z wynikami testów dopingowych, zaś merytorycznie, że Reprezentacja Polski nie potykała się z żadnymi silnymi przeciwnikami, poza może Hiszpanią, grając zasadniczo w stylu idącym w przeszłość, opartym na „charakterze” oraz nieśmiertelnej szarży husarskiej, przechodzącej w kontrę. W naszym 14 – calowym radzieckim odbiorniku, podłączonym do samochodowego akumulatora w sercu suwalskiej dżungli pod namiotami, nad jeziorem, widziałem to nieco inaczej lub nie widziałem, dojadając kolejną kiełbasę upieczoną na ognisku. Obraz szedł przez telewizor, zaśnieżony i niewyraźny, dźwięk przez radio, ale to nieważne, ważny był Wojciech Kowalczyk, Andrzej Juskowiak, a nawet Jerzy Brzęczek czy Marcin Jałocha „Warszawa Marcina kocha!”, jak potem śpiewałem paroktornie na meczach Legii Warszawa.
Po drugie, w 1992 r., po świętach Bożego Narodzenia, tuż przed Nowym Rokiem, Telewizja Polska nadawała program o piłkarskim podsumowaniu mijającego Czasu, ze Szpakowskim w roli prowadzącego. Nie mieliśmy w tamtym czasie magnetowidu zdolnego do nagrywania audycji telewizyjnych, ale miał mój kolega z klasy, więc poprosiłem o przysługę. Przez jeszcze wiele lat później, puszczałem vhs kasetę w ruch, choć nie wiem, czemu obraz był czarno-biały. Mój odtwarzacz potrafił normalnie grać w kolory, ale jeśli miał się zmierzyć z kasetą nagraną od kolegi, to nie dźwigał systemu pal secam (co to w ogóle znaczy, skąd się wzięło?). Tam był strzał Ronalda Koemana w finale pucharu przeciwko Sampdorii Genua, tam było 2:2 na wyjeździe z Holandią po główce Kowalczyka, którego nie można było zobaczyć na żywo z powodu problemów z transmisją, tam było – jeśli się nie mylę – legendarne „No ajjezusmaria” w meczu z Anglią, tam była nadzieja na mundial 1994, która się nie ziściła.
Byliśmy piłkarscy, choć nie było ku temu warunków. Boisko szkolne wylane betonem i brakowało na nim bramek, uzupełnialiśmy je tornistrami. Któregoś dnia, jeden z kolegów przytargał ze znajomymi rury hydrauliczne, zakopał krzywo (uchylnie) po jednej stronie, więc jakby pojawiła się jedna bramka, na którą wówczas wszyscy chcieli atakować lub grać w „warszaklapę”. Prosiliśmy nauczycieli od wychowania fizycznego, dyrektorkę, żeby wydać te kilka złotych na sensowne bramki, choćby takie do piłki ręcznej, ale nie było podobno możliwości. Dziś jest tam niezły orlik, patrzę gdy przejeżdżam, wyglądając dzieci kopiących piłkę. Przy torach, w kierunku Dworca Zachodniego mieściło się z kolei boisko, nazywane „Wembley”. Na Wembley’u (tak mówiliśmy) stały młodzieżowe, przyzwoite bramki, natomiast psy tam hulały, było nierówno, można było nogę łatwo skręcić. Tak źle, i tak niedobrze, ale z frajdą zarazem, umawialiśmy się na klasowe mecze raz na szkolnym, raz na Webley’u.
A potem przyszedł Tsubasa, i wszystkich zaorał. „Kapitan Hawk” na kanale „Polonia 1”, to być może najlepsze Mistrzostwa Świata i jednocześnie jeden z najlepszych westernów. Tak jak Sergio Leone i Ennio Morricone zawsze przywiązywali wagę do dźwięków, do zbliżeń, tak reżyser Tsubasy przywiązywał wagę do zbliżeń i dźwięków, a bramka zawsze wyłaniała się zza horyzontu, po kilku odcinkach. Szczególnie utkwiła mi w pamięci fraza „Jesteś zamkniętym tygrysem w klatce”, kierowana do Kodżiro, potężnego napastnika, który przechodząc do ekskluzywnej drużyny, miał utracić właściwą mu wcześniej agresję i drapieżność, był w ten sposób napominany przez dawnego trenera, trenera drużyny, w której rozpoczynał swoją szkolną karierę.
Na mundialu w 1994 r. Holandia grała z Brazylią i pojawił się Bergkamp. Oglądałem mecz na sportowym obozie. Połowa dzieciaków była za Holandią, połowa dzieciaków za Brazylią, ja za Holandią. Gdyby tak się zastanowić, popatrzeć w inne retrospekcje, to może się okazać, że moją ojczyzną piłkarską jest właśnie Holandia, bo jak to się w zasadzie dzieje, że z każdego mundialu pamiętam przede wszystkim Holandię? Nie płakałem, choć byłem smutny. Nie płacze się na obozach sportowych, tylko trzeba zacisnąć tygrysie zębiska, nawet jeśli nie jest się tygrysem, lecz guźcem
Francja 1998
W 1998 r. chodziłem do czwartej klasy liceum, zaś w dzień otwarcia mundialu we Francji, osiągnąłem pełnoletniość. Czas jest zabawnym zagadnieniem lub paradygmatem, tak jak spostrzeżenie, że gdy prawnik stosuje spójnik logiczny „lub”, to nie jest zazwyczaj pewny, która ze spajanych wartości jest prawdziwa. Przeszłość lub przyszłość lub teraźniejszość, wszystko jest jednym, przeciągłym, nakładającym się na siebie wyobrażeniem lub przemijaniem. W 1998 r. dopadłem i obejrzałem na jakimś rosyjskim kanale telewizyjnym wszystkie po kolei filmy Sergio Leone. W każdym jednym wracałem do retrospekcji, wciąż wracam, są jak pozytywka.
Gdyby futbol był religią, to w roku 1998 poszedłem w pełną herezję, albowiem najważniejsza stała się dla mnie koszykówka. Gdy kończyłem dwutakt na niebroniony kosz, to po wykonaniu rzutu, zawsze klepałem otwartą po wypuszczeniu piłki dłonią w tablicę. Łup! Nad łóżkiem zawisł plakat Charlesa Barkleya.
Po maturze piłem piwo w lokalu pod nazwą „Paryski”, w którym bywała podobno Agnieszka Osiecka, ponieważ znajdował się w niedalekiej odległości od mojego liceum. Po egzaminie na studia, piłem piwo w lokalu pod nazwą „Giovanni”, znajdującym się w piwnicy przy bramie Uniwersytetu Warszawskiego. Tam oglądałem mecz Holandia – Argentyna, czyli pomimo herezji koszykarskiej, ciągnęło mnie z powrotem do piłkarskiego kościoła. Na marginesie, porównanie religijne jest w tym przypadku o tyle trafne, że tak jak większość ludzi wierzy w tego samego boga, choć inaczej, tak uderzenie piłką w głowę, jest tym samym uderzeniem, bez względu na to, czy trafia cię futbolówka czy piłka koszykarska, w dodatku nie jest przesądzone, które uderzenie jest bardziej bolesne.
Mam jeden istotny przebłysk. Po latach upokorzeń Reprezentacji Polski przez Anglików, doznałem syndromu sztokholmskiego i zacząłem kibicować piłkarskim Synom Albionu. Po części był to również efekt następującej koincydencji lub konsekwencji lub związku przyczynowego: Holandia – Bergkamp – Arsenal – Premier League. Związek przyczynowy sine qua non lub adekwatny związek przyczynowy.
Wracając do przebłysku. Podążałem wieczorem do domu z Agrykoli (warszawskiej ojczyzny ulicznej koszykówki), spieszyłem się na mecz Anglia – Argentyna. Wyskoczyłem na przystanku z autobusu, a na przejściu dla pieszych próbowało mnie zatrzymać czerwone światło. Nie zatrzymało, przebiegłem. Niepozorny człowiek, który grzecznie czekał przed zebrą po drugiej stronie ulicy, okazał się policjantem, wyciągnął legitymację, i powiedział „STOP!”. Skończyło się na pouczeniu, ale pouczeniu przeciągłym, więc zaliczyłem spore spóźnienie na pierwszy gwizdek. Starcie było arcyciekawe, Anglicy przegrali. Wtedy mi to wybitnie nie pasowało, a dziś myślę, że bardzo dobrze, że odpadli, zaś Argentyna przeszła dalej.
Tamten Stanisław był jakiś dziwny. To musiał być Staszek!
Tyle by było jednostrzałowych retrospekcji z 1998 r. A nie, czekaj! Jeszcze ćwierćfinał Dania – Brazylia, czyli ostatnia szarża braci Laudrupów, wyprowadzona wprost z albumów Panini, z kart dołączonych do gum do żucia „Football”, z plakatów wszytych do magazynu „Piłka Nożna”. Jakże bracia Laudrup pięknie zginęli na mundialu we Francji, odgryzając się potężnym przeciwnikom, półwolejem Briana w okienko, najwspanialej! Nigdy więcej ich nie widziałem, ale wyryli ślad w mej czaszce na wieki, że gdyby duński szekspirowski książę wykopał ją w przyszłości lub przeszłości, aby wygłosić słynny monolog, z pewnością dojrzałyby rysę i utknął przy „być”, zamilkł nie mogąc wydusić dalszych słów, które mu w usta wcisnął przed wiekami poeta.
Korea i Japonia 2002
Gdy patrzę z dzisiejszej perspektywy, to zdaje mi się, że mundial jest przeznaczony przede wszystkim dla dzieci w wieku szkolnym. Kto inny bowiem ma czas, aby śledzić te wszystkie mecze, rozgrywane przecież również w godzinach wczesnopopołudniowych? Kto jeszcze ma tyle niewinnego zapału, aby wybiec z kolegami na boisko, aby zgrywać bohaterów i antybohaterów, Indian i kowbojów? Kto inny niż dzieci w wieku szkolnym ma nadzieję, że sam zostanie wielkim piłkarzem?
W 2002 r. niestety nie byłem już dzieckiem w wieku szkolnym, a może na szczęście nim już nie byłem, choć lubiłem wówczas wciąż żartować, że chodzę na zajęcia sportowe po to, właśnie po to, aby selekcjoner wreszcie dostrzegł mój niekwestionowany talent i powołał do Reprezentacji Polski.
Korea i Japonia była dla mnie mundialem przełomowym, albowiem wówczas to ostatecznie przeciąłem pępowinę. Futbol (jak zapewne wynika z innych retrospekcji) zawsze był obecny w moim domu, a mecze Reprezentacji Polski stanowiły wydarzenia o charakterze rytualnym. Brat oglądał w skupieniu, raczej racjonalnie, ojciec refleksyjnie, ja z kolei emocjonalnie, jakimś pożarem, który gasił ojciec, choć pamiętam, że przecież od dziecięcia pozwalał przeklinać, jakby piłkarski mecz stanowił okoliczność wyłączającą w tym przypadku winę za czyn – jakby nie było – zasadniczo zabroniony. Mieliśmy niepisaną umowę, że co by się nie działo, mecze Reprezentacji oglądamy razem.
W 2002 r. wyprowadziłem się z domu i po raz pierwszy oglądałem mundial z małżonką, która uwielbia piłkę i zna się na futbolu lepiej niż ja (muszę tak napisać, ponieważ istnieje ryzyko, że przeczyta, wiadomo).
Jeśli mi utkwiło w pamięci coś stricte piłkarskiego, stricte westernowego, czytelna retrospekcja, to jest to mecz Polska – Portugalia, który rzetelnie został uwieczniony dla kultury narodowej przez Maleńczuka śpiewanym felietonem zatytułowanym „Mundialeiro”.
Najlepiej pamiętam zmagania obrońcy Tomasza Hajty z napastnikiem Paulettą. Padał deszcz, wiec jeśli miałbym szukać ruchomego obrazu pod tę konfrontację, wybrałbym „Potop” Jerzego Hoffmana i pojedynek Kmicica z Wołodyjowskim (który to pojedynek, skoro wspomniałem we wcześniejszych akapitach ojca, to muszę za nim dodać, w powieści nie rozgrywa się w deszczu, lecz w nocy, przy pochodniach, ale zapomniałem, że wy, dupki, wciąż nie czytaliście Trylogii, jak zwykł do nas mówić). Hajto z tą swoją żelem ułożoną fryzurą, która okrutnie została rozpuszczona przez wodę lejącą się z niebios i przeszła w galaretę, miotający się bezradnie za Portugalczykiem, w istocie przypominał Kmicica, którego Jerzy Michał kwituje nieśmiertelną ripostą słyszaną niegdyś w każdym polskim domu przy okazji większości świąt kościelnych, brzmiącą: „Waść machasz jak cepem”, gdy Pauletta strzela trzecią swoją bramkę. Gdybym miał ustalić, kto w pojedynku Polski i Portugalii, Hajty i Pauletty był protagonistą, kto antagonistą, nie miałbym dziś żadnych wątpliwości.
Bez względu na wyraziste postacie, „Futbola na tak” okazał się strasznym kiczem, przechodząc płynnie w „JEPUP” (pozdro dla kumatych)
Piłem tyskie piwo i wywiesiliśmy w oknie flagę.
Niemcy 2006
Podczas mundialu w 2006 r. mieszkaliśmy w kawalerce przy ul. Waszyngtona, na Kamionku. Mieszkanie działało jak szklarnia, odwrócone oknami w stronę południową, jeśli się nie mylę, w stronę linii tramwajowej łączącej wschód z zachodem Warszawy, prawą i lewą stronę miasta. W letnich miesiącach budziłem się zlany potem, ponieważ słońce zaczynało się dobijać przez szyby od samiuśkiego wschodu. Małżonka zawsze wybiera duchotę, gdy alternatywą jest hałas, więc wpuszczaliśmy gorąc, zatrzaskując okna przed tramawajami. 24 metry dzieliliśmy z karaluchami, jak to czasem trzeba w starym budownictwie. Nic przyjemnego, ale cóż, życie, tak zdobywano Dziki Zachód. Za kawalerkę płaciliśmy chyba z tysiąc dwieście plus rachunki, przesympatycznemu emerytowi, który wciąż podrywał mi żonę i wiecznie jej opowiadał o swoich wspaniałych synach, zaś developer spóźniał się drugi rok z oddaniem mieszkania na kredyt. Popsuła się lodówka, więc kupiliśmy nową, tę samą w której gra piłkarska Barcelona. Nie był to dobry wybór, albowiem nowa lodówka chrapała w nocy bardziej jak ja. Ale czy inna by nie chrapała?
Paweł Janas nie wybierał lodówek, nawet jeśli miał w przeszłości coś wspólnego z firmą Amica, natomiast selekcjonował piłkarzy na mundial w Niemczech, wiec nie obyło się bez narodowej strzelaniny w OK Corral. Najlepszy rewolwerowiec, który zjawiał się znikąd zawsze wtedy, kiedy było trzeba, został w domu. Tomasz Frankowski tego nie rozumiał, i piłkarska Polska również nie rozumiała, ale może była to racjonalna decyzja, skoro Frankowski przestał grać w piłkę klubową? Nie wiem, nie mnie osądzać. Znałem wielu gości, którzy osądzali, a potem sami musieli wyjść na boisko piłkarskie albo do koszykówki, i wtedy miękli, jak żarcie w rozmrożonej lodówce.
Pomimo że oboje z żoną pracowaliśmy, utrzymywaliśmy się w sumie tylko dzięki pomocy mojej teściowej, i gdyby nie ona, to pewnie byśmy nie przetrwali. Niech to wybrzmi w niniejszej retrospekcji, tak będzie dobrze i słusznie, albowiem taka jest właśnie prawda: sprawiedliwa, najlepsza Teściowa.
Na premierowy mecz z Ekwadorem, który odbywał się w przededniu moich urodzin, zaprosiłem starszego brata, z którym nie byłem pokłócony. Mundiale zawsze chodziły w parze z moimi urodzinami, dopóki Katar nie okradł poniżej podpisanego z prezentu, być może powinienem wystąpić o wysokie odszkodowanie.
Mundial 2006 był dla mnie w pewnym stopniu, powrotem do dzieciństwa, albowiem małżonka wniosła w posagu nieduży, kolorowy telewizor, który przypominał mój rodzinny radziecki 14 – calowy odbiornik z czasów włoskich mistrzostw w 1990 r. Ustawialiśmy go na krześle, siadaliśmy na podłodze i oglądaliśmy z plecami opartymi o kanapę. Piłkarze grali, piłem z bratem piwo, nie pamiętam jakie piwo, być może tyskie, choć trzeba zaznaczyć, że wybór piwa w sklepach zwiększał się rok do roku. Ekwador kopał naprawdę nieźle, i było trochę przykro, że nasi przegrywają, ale nie potrafiłem dojrzeć w telewizorze jakiekolwiek szansy na zwycięstwo. Piwo kopało również. Mecz otwarcia, mecz o wszystko, mecz o honor, tak miało to lecieć, jak cztery lata wcześniej. Gdyby można było wpuścić na boisko naszą potężną barcelońską lodówkę! Ona zmiotłaby Ekwadorczyków, a potem Niemców także. Z rozpędu, z operowo głębokim, nocnym pomrukiem. Naszej lodówki Paweł Janas jednak nie powołał.
Być może bardziej wtedy rozmawiałem z bratem niż oglądałem mecz?
Wypiłem dużo piwa i po wyjściu brata, już późną nocą, zasnąłem na podłodze pomiędzy łazienką i łóżkiem. Ciekawe, czy się obudziłem.
RPA 2010
Okres pomiędzy mundialem w 2006 r. i mundialem w 2010 r., jest dla mnie kluczowy, tak jak kluczowe potrafiły bywać podania Zinedine Zidane’a, jednego z największych piłkarzy wszechczasów, który pożegnał się z karierą zawodniczą w iście westernowym stylu, uderzając z główki włoskiego obrońcę Materazziego w finale niemieckich Mistrzostw Świata, strącając swoich kompanów w przepaść, niczym Patt Garrett opuszczający Billego Kidda. Kończąc ten przebłysk i odwracając lustro na berlińskim boisku w przeciwną stronę, scenę starcia pomiędzy Francuzem i Włochem można postrzegać jako zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda, gdzie tchórzliwym Robertem Fordem jest z pewnością Materazzi. Dla pełnej jasności, ja pomiędzy 2006 i 2010 nikogo nie znokautowałem, natomiast zaczęły mnie nokautować dzieci, które pojawiły się na świecie. Podczas mundialu w 2010 r. starszy miał już ponad trzy lata, zaś młodszy z pół roku. Spałem wtedy, gdy przeciwnicy spali, czyli nie za często i nie za długo. Prawdziwe męstwo.
Starszego syna zabrałem na pierwszą wyprawę na boisko, na wspaniały nowy orlik, wybudowany dzięki środkom z Unii Europejskiej, aby zainicjować jego piłkarską przygodę, gdy miał dwa lata z okładem. Gdy nasze stopy spoczęły na sztucznym podłożu z trawy syntetycznej, w obrębie pola karnego, kopnąłem pierworodnemu piłeczkę, aby i on ją kopnął, najlepiej w kierunku bramki, niczym wysunięty napastnik, klasyczna dziewiątka, albo w moją stronę, tytułem predyspozycji na zawodnika pozycjonowanego na stanowisku reżyserskim. Popatrzył obojętnie jak kula przetacza się obok niego, po czym przeszedł na bieżnię okalającą piłkarskie boisko i zaczął biec. Przebiegł dwa okrążenia chwiejnym, dziecięcym sposobem, a dziś ma szesnaście lat i z powodzeniem uprawia lekkoatletykę. Niemniej, istnieje istotne ryzyko, w zasadzie prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że w 2010 r. bezskutecznie próbowałem zainteresować chłopaka mundialem.
Mundial 2010 r. pamiętam głownie z papierowych gazet, które na niedługo przed definitywną zagładą, przeżywały rozkwit, rzucając ostatnie rezerwy, aby wygrać skazaną na porażkę walkę z internetem i smartfonami. Pamiętam, że było dużo wielostronicowych dodatków. Wychodziłem na spacer z dziećmi, czekałem aż jeden przeciwnik zaśnie, drugi pójdzie na zjeżdżalnię i próbowałem oddać się lekturze, ale starszy nigdy nie dawał za wygraną, bo on nie chodził, tylko cały czas biegł, szaleńczo biegł po drabinkach, huśtawkach, dookoła i z powrotem, po całym jordanku, z jordanka do parku, a ja – na swojej wachcie – za nim, aby nie stracić z pola widzenia. Nie zatrzymywał się ani na chwilę, jakby był nakręconym królikiem z niewyczerpywalnymi bateriami. Jednym okiem na wózek, drugim na starszego, nogami w lewo, rękami w prawo. Wtedy po kilku latach stagnacji, zacząłem wracać do zupełnie niezłej formy sportowej.
Finał udało się obejrzeć. Holendrzy nie zatrzymali Hiszpanów u szczytu ich potęgi. Futbol proaktywny zwyciężył futbol reaktywny. Piłka nożna wchodziła w piękną, klasycystyczną epokę. Polacy wciąż błądzili, nawet jeśli już nie na klepiskach, tylko nowoczesnych orlikach i coraz to ładniejszych stadionach, budowanych w kierunku Mistrzostw Europy 2012, które przypadły Polsce i Ukrainie. Niby wychodziliśmy z chatek, ale pierwsze słowo tej tezy jest najistotniejsze.
Brazylia 2014
Młodszy syn od początku grał w piłkę. W 2014 r. uczęszczał już do zorganizowanej szkółki. Czasem się zastanawiałem i zastanawiam, czy trenuje futbol dlatego, że ja, jako ojciec, samolubnie tego oczekiwałem, czy jest to jego indywidulane ukształtowanie? Zakładam, że znaczenie ma tak jedno, jak i drugie, mając nadzieję, że wewnętrzny pierwiastek jest silniejszy lub przynajmniej równie silny co zewnętrzny. Starszy syn w 2014 r. mawiał z kolei do mnie tak: – dobrze, mogę zagrać w piłkę, ale jak potem się będziesz ze mną ściągał. Miał wtedy siedem lat, a ja byłem w zupełnie dobrej kondycji po tym jak mnie ganiał po parkach, jordankach, i placach zabaw, regularnie biegałem i grałem w koszykówkę na bardzo przyzwoitym, amatorskim poziomie, ale prześcignąć go na sześćdziesiąt metrów, już wtedy było mi naprawdę ciężko.
Od kilku lat interesowałem się wiec przede wszystkim dziećmi, co stanowi zupełnie naturalną kolej rzeczy, a w wolne chwile, które zaczęły się przydarzać, sam piłowałem w sport. Rodzicielstwo, gdy już się w nim odnajdziesz (bo z początku, zawsze błądzisz), potrafi dać ogromne pokłady energii. Piłkę oglądałem od wielkiego dzwonu, nie kojarzyłem większości piłkarzy. Trochę tak, jak w tym wielokrotnym motywie westernowego łajdaka, który po latach rozrób osiada gdzieś na odludziu, poświęca rodzinie i uczciwej pracy na farmie, żądając spokoju i szczęścia, tak jak Clint Eastwood w „Bez przebaczenia”.
Dawni kompani zawsze odnajdą po jakimś czasie marudera. W 2014 r. jeszcze mnie nie odnaleźli, choć brazylijski mundial niebezpiecznie kręcił się po okolicy. Widziałem go na boisku szkolnym, na które uczęszczałem z dziećmi, widziałem go na piłkach, które wtaczały się do mieszkania, tłukły o ścianę i wywracały wazony, pojawiał się późnym wieczorem nagle w telewizorze, rozbłyskał jak ta dziewczynka z horroru, która się skrada, a twarz jej zasłaniają czarne włosy, przyciągał tekstami w papierowych gazetach, które wydawano w dalszym ciągu, a ja nie wiedziałem, że na blogu Rafała Steca „A jednak się kręci” toczy się zażarta, wielowątkowa piłkarska dyskusja, bo nie spodziewałem się w tamtym czasie, że w internecie można prowadzić rozsądną dyskusję. Żyłem spokojnie, uprawiałem rolę, wypasałem krówki, wyrywałem chwasty. I komu, przepraszam, to przeszkadzało?
To co pamiętam, to pamiętam, że Niemcy upokorzyli Brazylię w półfinale, gospodarza, następnie sięgnęli po mistrzostwo. Rządził tam i dzielił Mesut Ozil, prawdziwy poeta.
***
To na razie KONIEC, lecz mundialowa przygoda pozostaje nieskończona, jak nieskończona jest dolarowa trylogia oraz muzyka Ennio Morricone jest nieskończona. Po prawdzie, powinienem wydobyć z głowy więcej retrospekcji, powinny być one bardziej wyraziste, obfitować w ciekawsze szczegóły, tak odczuwam, ale – po pierwsze – lubię sprawy i rzeczy, kiedy nie są doskonałe lub perfekcyjne, po drugie, nie jestem profesjonalnym autorem, ale autorem nieprofesjonalnym, spaghetti filozofem, kontynuacją ostatniej sceny filmu „Amator” Kieślowskiego, gdy Filip Mosz kieruje kamerę w swoją stronę, nie bardzo umiem inaczej. Z Czasem moje meczowe wspomnienia stają się krótkotrwałe. Mundial co cztery lata, za każdym razem ma znaczenie, nawet jeśli mniejsze niż wcześniej, albowiem jest punktem odniesienia, ale jednocześnie, zawarta w nim piłka nożna, rozrzedza się w rzeczywistości dorosłego człowieka i kruszeje, jak Fantazja w „Niekończącej się opowieści”. Gdy futbol odjeżdża w jedną stronę jak jeździec znikąd na końcu westernu, ja odjeżdżam w drugą stronę jak Noodles z „Dawno temu w Ameryce” w chińskim teatrze, patrząc na mistrza z Rosario, Panie daj mu tytuł, i zapominam. Dzielni i najlepiej na świecie opłacani robotnicy z Francji i Argentyny, za chwilę będą kończyć kolejne piętro Domu w którym mieszka duch. Jeślibyście chcieli złożyć wizytę w miejscu mojego zamieszkania, nie dzwońcie domofonem, nie próbujcie skorzystać z windy (zaznaczałem na wstępie, że nie działa), nie próbujcie przegonić dziecka grającego w piłkę, ani tego grubaska w okularach w przebraniu szeryfa. Skierujcie cierpliwie swoje kroki na klatkę schodową. Mieszkam na parterze, albo na poddaszu, gdzie właśnie wieszam pranie…