Mundialorian

Jak wielokrotnie wskazywałem w poprzednich pismach: życie jest westernem, pisane italikiem.

Nic dziwnego zatem, że większość filmów, a nawet seriali, to westerny, a ściślej rzecz biorąc: antywesterny. Po prostu wielcy reżyserzy, czyli z założenia – przede wszystkim, choć nie wyłącznie – twórcy włoscy oraz makaroniarz Quentin Tarantino, dążą do uniwersalnego uwiecznienia istoty ludzkiej egzystencji na srebrnym ekranie taką, jaką ona jest, bez przesadnego oglądania się na rzeczywistość, wykładaną klasycznymi zmysłami, która – jak wiadomo – bywa najbardziej zwodnicza i czasem warto się jej wystrzegać, poszukując prawdy obiektywnej, artefaktu tak mitycznego jak Święty Graal, i równie jak Święty Graal zaginionego na zawsze.

Świat jest zakłamany, przeżarty złem pierwotnym, uczynionym przez ludzi, oraz złem wtórnym – także, przez ludzi uczynionym, dodatkowo świat jest brzydki, to pewne, zaś jedynie uzupełniająco być może – dobry, ale nawet jeśli dobry, to wyłącznie ironicznie, najczęściej: bezimiennie. W konsekwencji,  nie można o nim opowiedzieć zupełnie na wprost, albowiem każda relacja, która miałaby być w intencji rzetelna, jest u źródła zatruta złem lub brzydotą, czyli wypaczeniem, nawet jeśli są wyjątki, które potwierdzają regułę. Tak podpowiada mi wiedza czerpana z postępowań sądowych, wiem o czym piszę. Widziałem ludzi, którzy mówili prawdę na jakiś temat i ludzi którzy na ten sam temat również mówili prawdę, choć zupełnie inną, przeciwstawną, a wszyscy byli do swojej racji stuprocentowo przekonani: powodowie, pozwani, biegli, czy uczestnicy, na końcu: sędzia, drugi sędzia, i trzeci sędzia.

Stąd być może właśnie wzięła się słuszna idea antywesternu, aby ustawić i odpowiednio zakrzywić spojrzenie, prawdopodobne opowiedzieć poprzez mniej prawdopodobne lub zmyślone, ale wyraziste i krwiste, zaburzyć proporcje i wystrzelić ze sztucera Henry’ego, że się tak wyrażę, a mam nadzieję, że szanowny Czytelnik nadąża. Jestem głęboko przekonany, że poprzez buńczuczne spojrzenie rzucone spod kapelusza, poprzez pieśń harmonijki wyłaniającą się zza pisku kół hamującego pociągu na stacji kolejowej, gdzieś daleko, w nadprzestrzeni, że tym sposobem można dojść do pierwotnej prawdy o człowieku lub usłyszeć ją w muzyce mistrza Morricone.

Dopiero westernowe dotknięcie pozwala wyjść z półmroku i nabrać perspektywy. Takie jest moje stanowisko, a zajmowałem w karierze stanowiska znacznie bardziej kuriozalne, i to wcale nie pisząc ich kursywą.

Przyjdzie wtedy jeden z drugim, druga z trzecią, lub na odwrót i rzekną, że to nieprawda, że to nie jest możliwe, aby wszyscy w jakimś miasteczku co do jednego byli źli, tchórzliwi, skorumpowani, że nieprawdziwą jest oscarowa piosenka D.Tomkina pt. „High Noon”: „Powiem wszystko tak, jak było/Miał stu przyjaciół powiem wam/I miał dziewczynę bardzo miłą/I co miał z tego, i co miał z tego/Gdy przyszła bieda został sam (…)” A ja odpowiem: głupcy, co nie potraficie czytać między proporcjami. Zazwyczaj jestem wyrozumiały być może, ale nie dam obrażać westernu.

Wracając jednak do poruszonej w jednym z poprzednich akapitów, i z pewnością nieprzypadkowej „nadprzestrzeni”. Najwspanialszym antywestrnem ostatnich lat jest gwiezdnowojenny „Mandalorian”. Mistrzostwo Świata w piłce nożnej od pierwszej sceny w saloonie czy tam kosmicznej kantynie (nieistotny detal, kto by się przejmował prawdą zakłamaną, celowo zakrzywioną w sosie pomidorowym), od pierwszego wycia śnieżnej wichury i pojawienia się w drzwiach samotnego rewolwerowca, łowcy nagród. Posługując się czytelnym porównaniem: „Mandalorian” przypomina między innymi „Prawo forsy” („Bounty Law”), fikcyjny serial stworzony przez Tarantino dla potrzeb obrazu „Pewnego razu w Hollywood” (a które to „Bounty Law” być może wkrótce wybije się na niezależność), a za nim, za tą fikcją w fikcji: wszystkie odcinkowe opowieści, stanowiące dlań niewątpliwą, prawdziwą inspirację.Jest w „Mandalorianinie” opowieść o drodze i motyw starego wilka opiekującego się szczenięciem, jest fletnia Morricone. Jest w nim wszystko lub prawie wszystko. Co jednak być może najistotniejsze z punktu widzenia niniejszego wpisu, poza archetypem zaczerpniętym z „Odysei” – podróży z planety na planetę, są w arcydziele Dave’a Filoniego retrospekcje, urywki z przeszłości głównego bohatera, dzięki którym można próbować dekodować czas teraźniejszy i przyszłość.

Retrospekcje są dla mnie solą westernu do tego stopnia, że sam mam urywki z oglądania westernów w dzieciństwie razem z ojcem lub bratem. Retrospekcje występują w każdym szanującym się antywesternie, tak jak występują w życiu. Retrospekcje stanowią w szczególności klucz takich obrazów Sergio Leone jak: „Za kilka dolarów więcej”; „Garść dynamitu”, „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”, „Dawno temu w Ameryce”, westernów być może najlepszych (w każdym razie z tych najbardziej znanych), a ściślej rzecz biorąc: antywestrenów. Nikt nie zrozumie Mortimera i jego antagonisty, jeśli nie dojrzy czasowego przebłysku w dźwięku pozytywki, ani nie zrozumie Seana, jeśli nie będzie wiedział cóż on najlepszego lub najgorszego nawyprawiał podczas fikcyjnej rewolucji w północnej Irlandii, ani nie zrozumie Charlesa Bronsona, jeśli nie usłyszy pieśni Harmonijki śpiewanej przezeń dla brata, że o Noodlesie z „Dawno temu w Ameryce” nie wspomnę, tym bardziej i albowiem, że całe arcydzieło wieńczące przedwcześnie niestety zakończoną twórczość Loene z 1984 r., jest z pewnością jedną potężną trójwymiarową retrospekcją. Konkludując: nie ma westernu bez retrospekcji, nie ma świata bez retrospekcji, i nie ma człowieka bez retrospekcji. Albo co najmniej: być nie powinno

Jaki to ma związek z mundialem? – zapytacie.

Mundial to także western, tym bardziej, że aktualne Mistrzostwa Świata odbywają się na planecie Tatooine – odpowiem – a zanim piłeczka dotarła do piaszczystej jak okiem sięgnąć ojczyzny Luka Skywalkera rządzonej przez okrutną, tyraniczną i przestępczą żabę, podróżowała przez inne, liczne planety, albo ja podróżowałem  A tak zupełnie szczerze: mundial to przede wszystkim retrospekcja lub retrospekcje, wspomnienia, zaś w najbliższym czasie – o ile ziszczą się warunki i pozwolą możliwości – zamierzam odpalić przebłyskiem kilka westernowych retrospekcji (za garść dolarów oczywiście), a kilka się nazbierało. Kilka mniej lub więcej. Czasem  zastanawiam się ostatnio, czy nie znalazłem się już przypadkiem (lub wcale nieprzypadkowo) w połowie opowieści:

1986

Z pierwszego mundialu, który zawędrował do mojej duszy (piłkarskie mistrzostwa świata chłonie się przede wszystkim nieistniejącą duszą, jak sądzę), mundialu w Meksyku, pamiętam w zasadzie tylko dwie sceny. Spiszę dopóki nie zapomniałem, bo sporo ostatnio zapominam. Najwyraźniej mózg ludzki ma ograniczone możliwości, niczym szafa na ubrania. Upychasz rzeczy potrzebne do pracy, więc mebel nie jest w stanie już udźwignąć krótkich spodenek z przeszłości. Gdy myślę o Mistrzostwach Świata w Meksyku, to moje myśli rymują się z pierwszymi dwiema retrospekcjami Harmonijki z „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”, które zostały zabawnie zacytowane przez Tarantino w „Django”. Widzę dosłownie dwie sceny, jak za mgłą, jakbym miała wadę wzroku, którą – swoją drogą – od dzieciństwa mam w istocie całkiem sporą.

W pierwszej scenie jesteśmy całą rodziną (mama, tata, starszy brat, młodsza siostra) u dziadków od strony mamy. Siedzimy w niewielkim dużym pokoju, przy stole, część z nas na kanapie, część na krzesłach, coś jemy. Tylko ojciec nie siedzi przy stole, ale kilkadziesiąt centymetrów od telewizora, w rogu, na taborecie. Telewizor jest kolorowy, my mieliliśmy w tym czasie czarno-biały. Od czasu do czasu, ojciec podskakuje na siedzisku, coś tam mówi jakby do siebie, dziadkowie dziwnie na niego patrzą. Trwa mecz Polska – Brazylia, tego jestem pewien. Jestem również pewien, że w którymś momencie, tata mówi nieco głośniej, że Boniek próbował nożycami (muszę sprawdzić, czy faktycznie była taka sytuacja, że Boniek próbował nożycami, kiedyś sprawdzę), a potem, po pewnym czasie, jest zawiedziony i zrezygnowany.

Dziadkowie mieszkają przy ulicy Brazylijskiej, zabawne.

W drugiej scenie z Meksyku, która – jak dedukuję – musiała nastąpić nieco później, jestem w mieszkaniu u dziadków od strony mamy, ale wyłącznie ze starszym o rok i cztery miesiące bratem. Rodzice i dziadkowie musieli widocznie gdzieś pojechać w ważnych sprawach dorosłych. Patrzymy w kolorowy telewizor ustawiony w rogu pokoju, przy wyjściu na kwadratowy balkon, w mecz finałowy Niemcy – Argentyna. Brat jest bardziej obeznany z piłkarską sytuacją niż ja, a kibicuje – chyba – Argentynie (za cztery lata będzie kibicował i Niemcom i Argentynie, będzie miał w kapslowym arsenale te właśnie dwie drużyny, podczas gdy ja wypuszczę kapslami na dywan Belgię i Holandię), coś mi tłumaczy, że Maradona to i tamto, przepraszam – obraz mi się rozmywa. Podoba mi się nazwisko „Littbarski, bo brzmi znajomo. Brat się cieszy, że wygrywa Argentyna, choć bardzo zarazem docenia postawę Niemców.

Być może, tak było.

1990

1994

1998

2002

2006

2010

2014

2018

2022

5 myśli na temat “Mundialorian

Dodaj komentarz