Proces w Katowicach, Witkacy w Warszawie

Wit Stwosz, wieki artysta późnego gotyku był Niemcem, nazywał się Veit Stoss, nawet jeśli przez długie lata tworzył w Polsce, a jednym z jego najwybitniejszych dzieł jest ołtarz główny Kościoła Mariackiego w Krakowie, wykonany w latach 1477 – 1489. Jednym z najciekawszych wątków w życiorysie rzeźbiarza, jest spór prawny, w jaki się wdał po powrocie do Norymbergii. Twórca miał zainwestować wysoką kwotę w spekulacje tekstylne, której nie mógł odzyskać, następnie sfałszował dokument poręczenia, co jednak zostało ujawnione. Veit Stoss został pociągnięty do odpowiedzialności karnej, która – w wyniku nadzwyczajnego złagodzenia kary – polegała finalnie na wypaleniu mu piętna na policzkach.

Idąc równym marszem z dworca kolejowego do Prokuratury Okręgowej w Katowicach, ulicą Wita Stwosza, pod górę, pomyślałem, że trudno o lepszego patrona dla drogi, którą podążam. Niemiec i przestępca – Katowice i prokuratura, równanie, jak się wydaje, idealne tak z historycznego jak i matematycznego punktu widzenia. Trochę oszukuję, przepraszam (całe życie w kłamstwie, jak to adwokat), bo o życiorysie Wita Stwosza pomyślałem dopiero nieco później, kiedy już wracałem na dworzec, albo nawet jeszcze później, w każdym razie, chronologicznie po postawieniu mi zarzutów przez prokuratora Prokuratury Okręgowej w Katowicach (dalej również jako „Prokurator”). Zarzutów, od których nie mogę się uwolnić.

Byłem w życiu w wielu gabinetach prokuratorskich i rozmawiałem z wieloma prokuratorami, zawsze w roli procesowej wynikającej z wykonywanego zawodu, jako pełnomocnik pokrzywdzonego, pełnomocnik świadka, lub obrońca, i w takiej roli przyjechałem również do Prokuratury Okręgowej w Katowicach. Prokurator zadzwonił kilka dni wcześniej, zapraszając na czynności. Wszystko wpisywało się w schemat do którego jestem od lat przyzwyczajony. Przygotowałem się do sprawy, zrobiłem notatki, ustaliłem kilka węzłowych punktów stanowiska faktycznego, ale gdy przekroczyłem próg wejścia do gabinetu Prokuratora, zrozumiałem, że ewidentnie coś jest nie tak.

Najpierw uderzyła mnie muzyka klasyczna dudniąca z perfekcyjnie uregulowaną głębokością, oraz orientalna woń kadzidełek. Cały, sporej wielości pokój został usłany roślinnością. Na ścianach wisiały wyszukane, nieoczywiste grafiki. Gdy się przywitaliśmy, Prokurator zapytał, czy mam ochotę na kawę, na co ja odparłem, że bardzo chętnie. Usiadłem i spojrzałem w jeden z dwóch ekranów, przy których siedział asystent Prokuratora wykonujący czynności protokolanta, prosto w oczy Toshiro Mifune uchwyconego w kadrze z końcówki obrazu „Tron we krwi” Kurosawy, gdy grana przezeń makbetańska postać miota się w szale na murach zamku z samurajskim mieczem w ręku, przeszywana śmiertelnie łuczniczymi strzałami przeciwników.

W którymś momencie prowadzonych czynności, smakując kawę o specyficznym smaku, z nutą jakby korzenną i cytrynową (potem okazało się, zamówioną z Syrii, paloną z kardamonem), nie wytrzymałem i palnąłem znienacka: – „Tam w tle pulpitu, to musi być Toshiro Mifune i „Tron we krwi”! Są takie chwile w przesłuchaniach, gdy coś nagle zaskakuje, klocki zaczynają do siebie pasować, a podmiot procesowy rzuca się wówczas na przeciwnika jak drapieżnik na ściganą zwierzynę. Prokurator tylko czekał na moje nawiązanie do Kurosawy, a ja zdałem sobie sprawę, że jestem zgubiony. – Brawo! Widzi Pan, różnie próbują, dotąd najbliżej był świadek, który zapytał, czy nie jest to kadr z „Siedmiu samurajów”. Następnie zaczął opowiadać o grafikach wiszących na ścianach. O Fijałkowskim, uczniu Strzemińskiego, i jakimś innym jeszcze grafiku, który miał siostrę bliźniaczkę i umarł chwilę po jej śmierci, upadając na ulicy.

Czasem zdarza mi się szukać ukradkiem w telefonie tezy orzeczniczej lub numeru przepisu, aby odeprzeć zagrożenie w postępowaniu, tym razem rozpaczliwie poszukiwałem definicji „konstruktywizmu”, aby nie wyjść na kompletnego ignoranta. Zmieniłem kierunek dyskusji (jestem w tym wyszkolony) i walnąłem, że wkrótce w Warszawie będzie wystawa Canaletta. Prokurator był na to przygotowany i wówczas w ripoście wygłosił postanowienie o przedstawieniu zarzutów: – A czy był Pan na wystawie Witkacego w Muzeum Narodowym? – zapytał. – Eee… – odrzekłem. Dyskusję przerwał powrót mojego mocodawcy z toalety, ale było za późno. Tak już to czasem właśnie bywa w postępowaniach przygotowawczych, że trzeba mieć lepszy refleks.

Wracałem do Warszawy ulicą Wita Stwosza, jako podejrzany.

Czuję się winny, choć nikt na mnie nie doniósł.

Jedna myśl na temat “Proces w Katowicach, Witkacy w Warszawie

  1. Aleśsie dali wyciurlać panie Staszkievicius, oj strasznie! A jakby wam świnię podrzucił, to krzyklibyście „Jest golonka gdzie jest piwo?!”?

    OJ
    OJ
    OJ

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s