Wczoraj, w sobotę, kończąc popołudniowy spacer z psem, usłyszałem przed naszym blokiem rozpaczliwe miauczenie. Miauczenie dobiegało z czubka modrzewia, który wyrasta naprzeciwko, za wąską jezdnią, na rogu, sięgając wysokości trzeciego piętra. Nie wiem, skąd w tej okolicy wziął się modrzew, natomiast kot wspiął się na drzewo wiedziony instynktem drapieżcy, bo na drzewie znajduje się ptasie gniazdo. Drapieżca w swej dzikości pomknął w górę, a potem spojrzał w dół i zapłakał z przerażenia, albowiem zorientował się, że nie potrafi zejść, albo nawet jeśli potrafiłby, to nie jest w stanie opanować lęku wysokości.
Sąsiadka z trzeciego piętra wyjrzała z okna i powiedziała, że kot płacze już od trzech godzin. Dzwoniła na Straż Pożarną, ale odparli jej, że nie przyjadą, za wysokie koszty, zaś wbrew obiegowej legendzie, nie jest to ich robota. Zapytała czy może ja nie mam jakiegoś pomysłu. Znów popatrzyłem na górną część drzewa, gdzie kitku w panice kicał po drobnych gałęziach, nie wiedząc do czynić. Zaprowadziłem psa do mieszkania i sięgnąłem do internetu. Znalazłem poradę, aby przynieść pod drzewo jakieś smakołyki, karmę, a wówczas kot powinien zejść. Sięgnąłem po szyneczkę, wybiegłem pod drzewo. Zacząłem wołać: „kitku, kiciu!”, ale kot nie zszedł, więc sam z żałości zjadłem wędlinę.
Zadzwoniliśmy po „Ekopatrol”. Powiedzieli, że jeśli przyjadą, to za kilka godzin, być może, może tak, a może nie.
Kot miał na szyi obrożę, więc nie jest to zwierzę całkiem dzikie, ale udomowione. Małżonka skontaktowała się z koleżanką kociarą z okolicy, koleżanka małżonki swoimi kanałami puściła wiadomość o wydarzeniu. Po jakimś czasie, pod drzewem zjawili się domownicy kota (nie stosuję pojęcia „właściciele”, bo wydaje się kompletnie nieadekwatne, zupełnie jak wiele innych prawniczych pojęć, które wypaczają właściwe postrzeganie otaczającej rzeczywistości), matka z synem w wieku licealnym. Przynieśli karmę i zaczęli wołać zwierzaka po imieniu: „Nina, nina!”. Kotka nie zeszła. Beczała jak owieczka.
Po kolejnych kilku godzinach, gdy już zrobiło się ciemno, matka kotki przyjechała z jakimiś młodymi chłopakami, wyposażonymi w sprzęt alpinistyczny. Wydawało się, że to koniec kłopotu, a biedna istota jest uratowana. Chłopak wspiął się na modrzew, ale kotka zaczęła z nim walczyć, podrapała, i spieprzyła na najwyższe gałęzie, do których żaden człowiek, choćby najdzielniejszy alpnista, fizycznie nie ma sięgnięcia. Po kota przyszło ocalenie, ale kot przestraszył się ocalenia jeszcze bardziej niż swojej sytuacji na modrzewiu. Prawdopodobnie – jak sądzę – ten sam instynkt, który zaprowadził go (ją) na drzewo, stanowił teraz przeszkodę, aby zaufać człowiekowi.
Dziś rano, w niedzielę, kotka wciąż beczała jak owieczka, tylko jeszcze głośniej i bardziej rozpaczliwie niż wczoraj. Widziałem przez okno, że pod drzewem zatrzymywali się kolejni przechodnie, wyciągali telefony, próbowali gdzieś dzwonić, fotografowali lub relacjonowali w mediach społecznościowych, w końcu sensacja idealna.
Przed jedenastą rano, pod drzewo znów podeszli domownicy kota. Równocześnie podjechał duży samochód – bus, z kolejną ekipą ratunkową, nawet jeśli jednoosobową. Była to już ekipa profesjonalna (wyposażona nie tylko w sprzęt alpinistyczny, ale również sprzęt do łapania zwierząt – długi kij zakończony chwytakiem, worek, rękawice), nawet jeśli jednoosobowa. Facet wdrapał się na drzewo, dotarł do miejsca, z którego była szansa złapać kota, i wówczas – znów – wywiązała się walka.
Zaczął padać deszcz i zerwał się wiatr.
Kotka drapała i uciekała, jej matka krzyknęła, że Nina ma tylko jedno oko. Profesjonalista starał się uchwycić kota na chwytak, lecz ten uwijał się jak jakiś rycerz Jedi. Salto wprzód, salto w tył, obrona prawą łapą, wrzask, skok na inną gałąź. Z tym zaznaczeniem, ze każda akrobacja zwierzaka wyglądała tak, jakby pół włosa dzieliło go od osunięcia w przepaść. Co chwilę odwracałem wzrok, nie mogąc na to patrzeć. W którymś momencie, Nina popełniła w pojedynku błąd, spadła dwie gałęzie niżej, zaś ratownikowi udało się chwycić ją mocno za kark jedną ręka. Teraz trwała batalia o to, aby schować kota do przygotowanego worka. Kiedy wydawało się, że sytuacja jest opanowana, że już za chwilę skończy się pozytywnym zakończeniem, Nina wyślizgnęła się człowiekowi i poleciała w dół. Odbijając się od kolejnych większych gałęzi, następnie od płotu, spadła na ziemię z hukiem, który być może słyszałem tylko w swej głowie.
Kot odbił się od trawnika, błyskawicznie podskoczył do góry i uciekł.
Wyszedłem z psem na spacer, spojrzałem na kocią mamę. Była blada jak śmierć, ale uśmiechała się delikatnie.