Nad miastem nigdy nie rozwiewała się neonowa mgła. Poprawiłem maseczkę i głębiej naciągnąłem kapelusz. Reklama najnowszego japońskiego cudu techniki biła po oczach, kiedy zamykałem mój barakowóz i ruszyłem w zaułki stolicy. Padał deszcz. Pogoda od wielu lat, to był jeden przeciągły październik, niekończąca się smuga cienia umazana w mokrych śmieciach walających się po asfaltowej dżungli. „O szyby deszcz dzwoni, deszcz nieśmiertelny/I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny” – jak ponoć napisał poeta. Świat się konsekwentnie rozmywał.
Jak zwykle przystanąłem przy przedwiecznym muralu, głoszącym: „Z punktu widzenia Drogi Mlecznej wszyscy jesteśmy ze wsi”, podpisanym w prawym dolnym roku kartki: „Leosje”. Kiedyś na jakimś zakazanym blogu czytałem, że „Leosje” stanowiła inicjatywę będąca odpowiedzią na problemy polityczne, którymi w latach osiemdziesiątych XX-ego wieku żyła Holandia. W jej ramach powstawały ciekawe prace w każdej części ówczesnej Europy. Za schyłkowe i najbardziej zarazem charakterystyczne dzieło danej grupy, uważana jest instalacja zatytułowana „Schody grozy”, sformułowana przy zastosowaniu glebogryzarki, obieraczki do mandarynek, oraz prosecco z hipermarketu, zawieszona w jednym z ekskluzywnych apartamentowców artystycznej dzielnicy Hagi: Bohemen en Meer en Bos. Dziś, najbogatsi urządzają tam podobno wyprawy płetwonurków. Jak kiedyś do wraku Titanica.
Zapaliłem papierosa lub nie zapaliłem. Zaciągnąłem się, zakaszlałem. Khhh, khhh, ku, ku-rwa! Zdjąłem kapelusz, walnąłem głową w mur, założyłem kapelusz z powrotem, i poszedłem dalej. Jak to się stało, że on wygrał tę sprawę? Przekazałem prokuratorowi wszystko jak na widelcu. Przenośnie i w dosłowni, bo nie tylko nagrałem naszą rozmowę, ale i zabezpieczyłem sztućce, którymi jedli w Sheratonie kaczuszkę w gorącym półmisku, a następnego dnia nad ranem, w jednej z Kochłowickich drukarni dopadnięto maszynopis Książki, pomimo, że podobno stawiał opór, powalił kilku antyterrorystów, w tym jednego ciężko ranił słowem.
Wyszedłem z ulicy Lubelskiej na suchego przestwór oceanu. Niesamowite miejsce, prawdopodobnie jedno z najbardziej inspirujących w Warszawie, a być może w Polsce lub tym co z Polski zosrało. Przejściówka Grochowskiej w Targową, czyli ulica Zamoyskiego. Możesz stąd: (i) spojrzeć na Teatr Powszechny i sztachnąć się wonią czekolady z dymiącej obok fabryki Wedla; (ii) cofnąć po ciepłe bułki do piekarni SPC; (iii) pójść ulicą Targową, pod mostem kolejowym, w kierunku dworca Warszawa Wileńska; (iv) ścigać z tramwajem w kierunku Ronda Wiatraczna po legendarne rurki z bitą śmietaną, albo (v) gonić na Stadion Narodowy, który znajduje się w zasięgu wzroku. Ojciec opowiadał, że wygraliśmy tam z Niemcami. W cieniu kładki PKP Cargo wciąż sypie się śmierdząca chińszczyzna, po drugiej stronie hindusi sprzedają kebab, z jednego z bloków zaprasza sklep monopolowy 24 h, w rozwalającej się na rogu chatce numer 777 stracisz całą kasę na automatach.
Przysięgli uniewinnili Wielkiego Pisasza od zarzucanego mu czynu. Jeden z neonów po raz kolejny odtwarza Sondziego O’Bartoszcze czytającego werdykt. Cóż, w końcu wydarzenie dnia na FB i Twitterze, inba. Dwunastu gniewnych ludzi, nazwanych potem w liberalnej prasie (co to jest „prasa”?) „Bohaterami”. Bohater z głową pandy, wychodząc z sali zasalutował oskarżonemu, pajac. Z drugiej strony muszę przyznać, że ten numer obrony, kiedy Pisasz przymierzył Książkę na głowę, a ta nie pasowała, bo jakby za mała, to mistrzostwo świata. – Jeśli nie pasuje, musisz uniewinnić. If it doesn’t fit, you must aquit! – grzmiał potem adwokat ze Szczecina. Albo jak zmylili opinię publiczną, że Lucjan Brychczy nie jest urodzonym warszawiakiem, a Marcin Mięciel bez plastra na nosie, nie jest Marcinem Mięcielem, lecz replikantem.
Na budynku Teatru Powszechnego wisi plakat wskazujący, że znów grają „Siedem obłędnych błazeństw opozycji”. Szymon Bobrowski w roli człowieka-bizona, Maria Seweryn jako królowa Elżbieta II. Pada deszcz, gdzieś daleko, swój mecz rozpoczyna Arsenal, a ja nie słyszę za sobą cichych kroków, dokąd tu ptanocą zwischen-igel.
***
Otwórz drzwi kluczem ukrytym pod cegłówką przy schodkach i wejdź do środka, do mej Kancelarii, dziecię Bhaala. Sięgnij po ciepłe piwo bezalkoholowe stojące na półce, przedostatnie. Nie dotykaj akt walających się po gnijącej podłodze, albowiem oszalejesz jak ja, ostrzegam. Rozsiądź się wygodnie na sofie o popękanym skaju, spójrz na stary plakat McMananana i wspomnij przewagi dawnego Liverpoolu. Chociaż przepraszam, nie dawaj się nabrać tym razem, ten piłkarz to Marcin Mięciel. Odpocznij, ja raczej nie wrócę o Czasie…